Francis Ford Coppola: "Ojciec chrzestny"
Pod względem klasycznego, prostolinijnego storytellingu, to może być faktycznie najlepszy film, jaki kiedykolwiek powstał. "Ojciec chrzestny" był prawdopodobnie pierwszym wybitnym obrazem, jaki w życiu obejrzałem - już wówczas byłem rozwalony jego fabułą. I dziś również jestem rozwalony tym, jak doskonale historia zaczerpnięta z książki Mario Puzo nadaje się na scenariusz maksymalnie wciągającego filmu - oraz tym, jak doskonale Coppola poddał ją obróbce reżysersko-scenopisarkiej. Minuta "Ojca..." odczuwalna jest jak pół minuty statystycznego filmu; te trzy godziny zlatują niewiarygodnie szybko (w swoim stylu co prawda i tak bym tu trochę materiału obciął, ale niewiele). Coppola posiada totalne panowanie nad sekwencją scen i budowaniem napięcia, wie dokładnie co, kiedy i jak ma zostać pokazane, żeby widz wpadł całym sobą w tę opowieść, nawet oglądając ją już po raz któryś w życiu; wie też, jak rozwijać znakomite postacie za pomocą idealnie dobranych aktorów. Nie jestem w stanie przypomnieć sobie jakiegokolwiek filmu aż tak mocarnego pod tym względem. To arcydzieło klasycznej narracji - problem w tym, że odkąd widziałem je po raz pierwszy, minęły długie lata i moje podejście do kina uległo dużym zmianom; wolę, żeby film mniej przykuwał mój wzrok do ekranu opowieścią, a bardziej jak najszerzej pojętymi walorami audiowizualnymi, atmosferą, aktorstwem i paroma innymi względami. A jak tu z tym jest? Wciąż świetnie, ale znajduję już w głowie trochę filmów lepszych.
Czysto kinematograficzne wartości "Ojca..." są spore, ale nie gigantyczne. Zdjęcia są bez wyjątku eleganckie i dopracowane, niektóre bardzo atrakcyjne, ale raczej niewiele zdarza się naprawdę zachwycających. "Klasyczna", powieściowa formuła filmu trochę ogranicza pracę kamery. Genialna scena chrztu, w której wreszcie montaż i zdjęcia zostają wyzwolone, to odrobinę za mało jak na trzygodzinny film. Zachwycająca jest natomiast scenografia i odtworzenie epoki - tu znów dzieło Coppoli to bardzo ścisła czołówka. Atmosfera pojawia się raczej fragmentami, zwłaszcza w scenach nocnych (szpitalnej i restauracyjnej), kiedy przestępczy Nowy Jork połowy lat czterdziestych nie tylko zachwyca wizualnie, ale też wychodzi w stronę widza i przenosi go w swoją czasoprzestrzeń. Za dnia trudniej mówić o genialnej atmosferze, można natomiast mówić o wyrazistej osnowie mafijnej, która już towarzyszy od początku do końca. Bardzo ładna muzyka Nino Roty i sposób jej użycia pomagają w tym niezmiernie. Pod względem aktorstwa jest parę filmów, które uwielbiam bardziej, ale nie za wiele. Duet Brando-Pacino jest potężny i nie ma sensu z tym się spierać. Chyba trochę bardziej zachwycam się subtelniejszym Brando, ale oczywiście Pacino miał trudniejszą rolę, musząc zbudować właściwie dwie różne postacie psychologiczne i zobrazować transformację jednej w drugą. Reszta obsady blaknie przy tym duecie, choć znajdzie się jeszcze parę postaci zagranych bez skazy.
W swojej lidze - arcydzieło. Na ligę ogólnofilmową może to już jednak być trochę za duże słowo.
8.5/10
Komentarze
Prześlij komentarz