Francis Ford Coppola: "Czas apokalipsy"

1979

Psychodeliczna i pełna potężnego rozmachu kinematograficznego podróż przez wojenny obłęd. Coppola nie uzyskał może największego porażenia okrucieństwem wojny w dziejach, nie jest to tak szokujący obraz jak chociażby "Idź i patrz", przy czym jest lepszy, bo subtelniejszy, gryzie temat w sposób bardziej artystyczny, symbolistyczny. Cenię ten film szczególnie za sceny mocno naładowane psychodelą, wyrażające obłęd - czy bohaterów, czy wojny w ogóle, jak chociażby kilka scen końcowych z Brando - a również sceny rozmachu i potęgi, czyli przede wszystkim atak helikopterów przy muzyce z "Walkirii". Za co go nie cenię, to rozwleczenie. Coppola trochę nie panuje tu nad tempem i intensywnością, co dziwi w obliczu nieskazitelnych pod tym względem "Ojców chrzestnych" - a mówię to, starając się nie uwzględniać scen dodanych w wersji reżyserskiej, które już są tak kompletnie zbędne i rozwalające dynamikę, zwłaszcza scena na plantacji, że głowa mała.

Od strony wizualnej ten film to przede wszystkim świątynia miękkiego montażu - rzadko kiedy reżyserzy decydują na tak obsesyjne użycie tego środka i rzadko kiedy robią to tak świetnie. Problem w tym, że w sumie to tak średnio przepadam za miękkim montażem, acz przyznać trzeba, że znakomicie tu został wykorzystany do oddania psychodelicznej atmosfery. Tu należy wspomnieć, że Martin Sheen jest oczywiście zdecydowanie lepszym aktorem od swojego syna, ale wciąż... daleki jest jego występ od wielkości, bardzo daleki, co zresztą się tyczy każdego aktora poza jednym. Wielki Marlon Brando z kolei, jakkolwiek ważna była tu jego rola i dobra, strasznie krótko świeci tą swoją łysiną.

Nie wiem, mam jakiś problem z tym filmem; wszystko jest dobre, to i owo znakomite, może i można to nazwać wielkim kinem, ale do wszystkiego się mogę trochę przyczepić. Wciąż bardzo dobra rzecz.


7.5/10

Komentarze