Faust: "Faust"
Muzyka poważna jest muzyką wielkich kompozytorów; muzyka jazzowa jest muzyką wielkich improwizatorów. Muzyka popularna jest natomiast muzyką wielkich amatorów. Ci ostatni mają nad pierwszymi dwoma jedną istotną przewagę wśród oceanu niższości - mogą tworzyć wielkie dzieła tak o, jakoby z niczego, bez lat nauki, pogłębiania wiedzy i umiejętności, dochodzenia do perfekcji, bez szlifu. Z czystej intuicji, innej niż w jazzie, niewymagającej techniki. Oczywiście prawie nigdy nie tworzą, ale teoretycznie mogą, a gdy ta teoria skrajnie rzadko przekuwana zostaje już w praktykę, efekt jest fascynujący, magiczny. Stało się to w przypadku debiutu zespołu Faust, którego wielkość masowa publika wynagrodziła mu zapomnieniem.
Łatwo traktować Fausta jako dzieło wykraczające daleko poza rock, łatwo schlebiać jego eksperymentalnym walorom i surrealistycznemu efektowi, ja tymczasem chciałbym zauważyć, że spora część wielkości tego albumu polega na tym, iż udało się przy okazji tych szalonych eksperymentów zachować bardzo wiele bezpośredniości, energiczności i zadziorności muzyki rockowej (i ściślej szczególnie energicznej i zadziornej muzyki krautrockowej). Mogę zmienić zdanie, ale wydaje mi się, że to jest clou tej płyty. Gdyby nie silna krautrockowa tożsamość, byłby to jeszcze jeden eksperyment muzyczny, prawdopodobnie bardzo pośledni w stosunku do podobnych eksperymentów wśród kręgów akademickich; gdyby nie eksperymentalność, byłby to jeszcze jeden fajny krautrock. Połączenie jednego i drugiego dało wyjątkowe i naprawdę wielkie dzieło.
Mówiąc nieco konkretniej, Faust to wulkan śmiałości i kreatywności na polu brzmienia i horyzontalnej struktury utworów. Muzycy eksperymentują z przeróżnymi dźwiękami, wykorzystując coraz to inaczej, coraz to ciekawiej możliwości instrumentów i studia, nie bojąc się dziwaczności, ocierania się o interesującą brzydotę czy groteskę soniczną. Z tych dźwięków - zupełnie punktowych, nieco bardziej przeciągłych i w końcu złożonych w jakieś dłuższe motywy, schematy czy nawet tematy - sklecone zostały odjechane kolaże, nie dość że oparte na surrealistycznych elementach, to jeszcze surrealistycznie zmontowane, nieprzewidywalne, zaskakujące, niezachowujące nawet śladu "piosenkowatości", swobodne, lecz swobodne z wyczuciem. Skutkiem jest fascynująca parada osobliwości, ale nie cyrkowa - to w miarę poważna muzyka, która wyraźnie stara się znaleźć jakąś transcendencję, fatum, refleksję nad niepokojącym absurdem świata i życia. Żywotne, niejednolite krajobrazy dźwięków przypominające bardziej dokonania współczesnej muzyki poważnej niż niemal czegokolwiek, co było w rocku przed Faustem. Atmosfera nie jest już psychodeliczna, lecz po prostu surrealistyczna, absurdalna, oderwana dość mocno od ludzkich emocji w ogóle, nieważne jak pogmatwanych (aczkolwiek zdarzają się intensywne powroty do człowieczeństwa). No i w to wszystko wplecione są fragmenty cudownie energicznego, zapamiętałego, porywającego gitarowego grania oraz rytmicznej chwytliwości. Wplecione tak, że pasują, co nie przestaje mnie zadziwiać.
Why Don't You Eat Carrots, pierwszy i chyba najbardziej anarchistyczny pod względem kompozycji utwór, rozpoczyna się, zrzucając na słuchacza przytłaczającą, zniekształconą masę elektrycznego dźwięku, by wkrótce przejść w groteskowy marsz, na którego tle wygrywa schizofreniczny saksofon, który urywa się nagle, by utwór wkroczył w swoją decydującą fazę. To paranoiczne, chromatycznie wzbogacane ostinato saksofonu, gitary i hipnotyzującej perkusji (do których wkrótce dołącza absurdalnie chóralny wokal), oparte na psychodelicznej, abstrakcyjnej (ale nie atonalnej) melodii, które jest nie tyle otaczane, co atakowane ze wszystkich stron przez futurystyczne, surrealistyczne, nieco apokaliptyczne, wibrujące, przeszywające dźwięki, spadające na rdzeń utworu jak bomby atomowe. Po jakimś czasie urywa się (by później przecinać jeszcze utwór na kilka sekund), pozostawiając nas ze wspomnianymi surrealistycznymi dźwiękami, którym asystuje już tylko cisza i w pewnym momencie dialog dwojga osób, co daje efekt metafizycznie bardzo niepokojący. To tylko zarys tego wyśmienitego kolażu, w którym dzieje się dużo więcej.
Meadow Meal to utwór chyba najmniej eksperymentalny, jedyny który w większym stopniu przypomina prog-rockową suitę, a nie zupełnie oryginalną formę muzyczną. Rozpoczyna się od swobodnej, niepokojącej orgii dziwnych, często nieprzystających do siebie dźwięków, które jednak tworzą spójną atmosferę egzystencjalnego horroru. Następnie przechodzi we fragment sentymentalnej, klimatycznej psychodelii spod znaku Syda Barretta, który pokazuje, jak bardzo psychodeliczne było wszystko do tej pory. Potem następuje ostry, ale też bardzo melodyjny, porywający, esencjonalnie krautrockowy jam, oparty na potężnie wciągającym, zmiennym rytmie i swobodnych, naelektryzowanych, z przyjemnością wchodzących na siebie gitarowych improwizacjach. Gdy już robi się dość ciepło, na koniec trochę dźwięków burzy, wkrótce połączonych z bardzo niepokojącymi w swojej podejrzanej błogości organami.
Miss Fortune, ścierające się o pierwsze miejsce z pierwszym utworem, jest długie, bardzo zmienne i obfitujące we fragmenty naprawdę ciężkie do opisania słowami. Mamy tu w każdym razie kolejne dwa fantastyczne krautrockowe jamy, brzmieniowo rozpustne, rytmicznie hinpotyzujące, improwizacyjnie swobodne i pasjonujące, harmonicznie inteligentne, emocjonalnie wrażliwe; mamy fragmenty bardzo abstrakcyjne, w których dużą rolę odgrywa groteskowy wokal; mamy swobodne popisy elektrycznych dźwięków z wykorzystaniem eksperymentów z kanałami dźwięku. W końcu mamy metafizyczny, filozoficzny, nastrojowy finał, podsumowany kawałkiem bardzo sugestywnej poezji.
Do czego to wszystko prowadzi - ano do chwilowego wyniesienia muzyki rockowej na salony. Czasem sobie myślę, że największa różnica pomiędzy muzyką popularną a jazzem i muzyką poważną jest taka, że ta pierwsza jest w porównaniu z drugą i trzecią bardzo monotonna, przewidywalna i nieobfita w wydarzenia muzyczne (nawet jeśli mimo to bardzo dobra, co się zdarza). Faust, mimo że nie jest ani kunsztownie skomponowany (właściwie jest naprawdę bardzo amatorski pod tym względem, nieelegancki, nieokrzesany), ani jakoś bardzo spektakularnie zagrany, to jednak jest genialnie pomyślany i ciągle, ciągle dzieje się w nim coś ciekawego, ciągle coś innego. To przygoda, która szybko mija, podróż do innego świata. Prawdopodobnie najbardziej niedocenione dziecko rocka.
9.5/10
Komentarze
Prześlij komentarz