Eric Dolphy: "Out There"

1961

Jeden z pierwszych dwóch albumów Erica Dolphy'ego, znany jako jeden z pierwszych post-bopowych w ogóle. Ciężko mi się nie zgodzić - do awangardy tu jeszcze trochę daleko, do tradycyjnego bopu jeszcze dalej - Out There, mimo że styl Dolphy'ego jest jedyny w swoim rodzaju, jestem skłonny nazwać klasykiem post-bopu. Ciekawy skład - Dolphy z kilkoma różnymi drewnodmuchami, skromna, dwuosobowa sekcja rytmiczna oraz Ron Carter arco i pizzicato na wiolonczeli (to podobno najczęściej nagrywany basista jazzowy wszech czasów, pojawił się na ponad dwóch tysiącach sesji - Out There może być zaś jedną z jego pierwszych trzech). Brzmienie jest więc tu podwójnie wyjątkowe - z już i tak wyróżniającej się dyskografii lidera wyróżnia się jeszcze dodatkowo użyciem tak skrajnie rzadkiego w jazzie instrumentu jak wiolonczela i pominięciem fortepianu/wibrafonu. Prowadzi to do niezapomnianej atmosfery, jednocześnie surowej i rozgrzanej, gęstej, pełnej muzycznej zabawy, ale i wykalkulowanego kunsztu, dziwacznej, trochę z innej planety (lecz jeszcze z naszego układu planetarnego). Wszystkie utwory - czy szybkie, czy spokojne, czy Dolphy'ego, czy innych twórców a przez Dolphy'ego zaaranżowane do jego brzmienia - trzymają bardzo wysoki poziom, przy czym niektóre fragmenty są szczególnie wybitne.

Wybitny najszczególniej nadchodzi już w pierwszym, tytułowym utworze. Po energicznym temacie i smacznej solówce bogato korzystającego z wielodźwięków Cartera pojawia się najlepszy fragment muzyki na krążku - genialna, niezmordowana solówka Dolphy'ego na alcie, za którą powinien otrzymać order imienia Charliego Parkera. Na tanecznym podkładzie sekcji rytmicznej odnajduje się perfekcyjnie. Niewiele słabsze Serene jest z kolei emblematyczne dla atmosfery albumu, o której mówiłem - surowej, ale jednak gorącej. Leniwe, klimatyczne, uwodzicielskie. Dolphy przesiada się na klarnet basowy i gra dość lirycznie, Carter tym razem gra pizzicato i tworzy dość unikalny duet z Duvivierem, który jednocześnie gra tak na kontrabasie. The Baron podąża za schematem "temat-solówka A-solówka B-temat" - jest mocny jak cała płyta, ale nie wyróżnia się na niej za bardzo, nie tu znajdziemy te najbardziej ekscytujące fragmenty. Eclipse to klimatyczny, unikalny kawałek, w którym słychać mocno, że kompozytorem jest Mingus. Nie ma tu solówek, cały utwór jest jednym wielkim ślamazarnym lamentem klarnetu Dolphy'ego i wiolonczeli Cartera w akompaniamencie trochę odrealnionych dźwięków sekcji rytmicznej. W 17 West wracamy do energii i świetnych solówek, Dolphy tym razem na flecie odlatuje niemal w psychodelę, a arco Cartera jest tu chyba najbardziej ekscytujące ze wszystkich utworów. W dwóch ostatnich kawałkach słychać wyraźnie, że pochodzą z innych źródeł niż głowy Dolphy'ego i Mingusa, są bardziej tradycyjnie bopowe, ale też mocarne. Sketches of Melba to urocza ballada z Dolphym grającym na flecie jedną ze swoich najlepszych solówek na płycie. Finalne Feathers to również ballada, ale mniej urocza, a bardziej sentymentalna, bo lider przerzucił się z powrotem na saksofon i w dodatku postawił na znacznie dłuższe dźwięki.

Nie jest to geniusz rzędu Out to Lunch, ale absolutnie trzeba to usłyszeć. Ten album ma wszystko - romantyzm, energię, wiolonczelę i Erica Dolphy'ego wymiatającego na każdym instrumencie, który bierze do rąk. Piękna muzyka na znakomitym poziomie technicznym.


8.0/10

Komentarze