Electric Light Orchestra: "A New World Record"
ELO można nazwać pierwszym "moim" zespołem - przeżyłem może nie długoletni, ale intensywny zachwyt tą muzyką i doprawdy popłynęła w moich żyłach, jak żadna wcześniej. Parę hitów Jeffa Lynne'a miało niebagatelny wkład w jedne z najpiękniejszych chwil mojej młodości. Dziś spoglądam na ten zespół z nieskończonym sentymentem, choć nie mogę nijak odeprzeć oczywistości, że nawet największe jego osiągnięcie - a takim A New World Record raczej jest - to nie żadne muzyczne arcydzieło; nie jest to nawet arcydzieło muzyki rozrywkowej. ELO wyrosło niejako z kręgów rocka progresywnego, ale daleko w swojej progresji nie zaszło i jeszcze się wycofało, stawiając na znaczną melodyjność, popowość, wręcz imprezowość swojej muzyki i okazało się, że w takiej koncepcji czują się najlepiej. Generalnie to bardzo chwytliwy, ale z grubsza zwyczajny pop rock w niezwyczajnej, ale i niezmieniającej świata aranżacji.
Wciąż jestem skłonny uważać to za muzykę zdecydowanie udaną i w pewnym ograniczonym stopniu wyjątkową. Nie da się mówić w przypadku tego albumu o ambitnym, progresywnym połączeniu rocka z muzyką poważną, o ciekawym brzmieniu czy o formalnym kunszcie, natomiast można powiedzieć o smaku formalnym, brzmieniu bujnym i docenić, jak zgrabnie te smyczkowe partie zostały wplecione w pop-rockowe piosenki. Udało się zrobić tak, że są nienachalne, a jednocześnie na tyle wyraźne, że czynią brzmienie zespołu czymś osobnym i łatwo rozpoznawalnym. No i jest jeszcze jedno - Jeff Lynne to naprawdę świetny melodysta, jego najlepsze piosenki są przeszyte pewnym wspólnym pierwiastkiem, którego gdzie indziej nie ma; miał on zmysł do tworzenia skrajnie chwytliwych, a jednocześnie całkiem niebanalnych melodii, potrafiących na zawołanie dostarczyć raczej płytkich, ale bardzo intensywnych i przy tej swojej płyciźnie całkiem szczerych emocji, dalekich od nieskrępowanego optymizmu, właściwie nieco melancholijnych. Nie wykluczam, że odkrywam ten pierwiastek za pomocą szóstego zmysłu zwanego sentymentem, ale tego mogę się już nie dowiedzieć. Słucha się tego bez większej nadziei na spotkanie z pięknem sztuki, ale bardzo przyjemnie; z punktu widzenia muzyki imprezowej to zaś czasem szczyty, góry i wyżyny.
Tightrope to świetny przykład wymiernego, ale dobrze wpasowanego i nie nachalnego wkładu smyczków w bardzo ożywczą, przemiłą melodycznie rockową piosenkę o prostych, ale nie banalnych emocjach. Telephone Line to może odrobinę kiczowata i mało głęboka, ale przeurocza i mimo wszystko szczera rockowa ballada, z kolejną bardzo smaczną aranżacją i rozpływającymi się, niezapomnianymi melodiami. Nie mogę się nawet pozbyć dużej sympatii do kiczowatego boogie-woogie Rockaria!, wyposażonego w wielką energię i optymizm.
Za najlepszy kawałek na albumie uważam ten, na który wcześniej w ogóle nie zwracałem uwagi i który z jakiegoś powodu może być tym najmniej znanym z całej płyty. Mission (A World Record) to szczyt możliwości ELO chyba w każdym aspekcie poza aspektem imprezowości - to kopalnia cudownych melodii, niebanalne harmonie, urozmaicenia rytmiczne, nieco dojrzalsze emocje i kreatywna, całkiem wysmakowana aranżacja. Żałuję, że nie został ten pomysł rozszerzony, ale nawet w obecnej formie brzmi jak mini-suita progrockowa, której nie powstydziłoby się wiele ambitniejszych zespołów. Być może jednak bardziej esencjonalnym dla zespołu jest największy tu przebój, Livin' Thing - dostojny, elegancki, bujny pop o błyszczących aranżacjach, nieco ciekawszej niż zwykle w popie fakturze i tym charakterystycznym pesymizmie emocjonalnym pod przykrywką radosnej melodyjności.
Byłby to naprawdę spory album z punktu widzenia muzyki rozrywkowej, gdyby udało mu się zachować formę do końca. Niestety ostatnie trzy piosenki, a więc jedna trzecia płyty, okrutnie się pocą - aranżacje są mniej śmiałe, a i wyczerpuje się magia melodyczna Jeffa Lynne'a.
Poniższa ocena nie jest wyżebrana wspomnieniami, ELO w formie to naprawdę bardzo dobry pop.
7.0/10
Komentarze
Prześlij komentarz