Duke Ellington: "Money Jungle"

1963

Unikatowy album, bardzo dziwny. Spotkanie trzech gigantów, przy czym jeden z zupełnie innej bajki niż dwaj pozostali. Ellington - król swingu i klasycznych big bandów, Mingus - król basu, post-bopu i awangardowych big bandów, Roach - jeden z najważniejszych perkusistów w historii jazzu, pionier hard bopu, romansujący z awangardą. I oto spotykają się, by nagrać album tylko we trzech, bez ani jednego saksofonu ni trąbki, co nie pasuje specjalnie do żadnego z nich. Oryginalne zderzenie pokoleń, które podczas sesji nagraniowej doprowadziło do kłótni i napięć. Choć zwykle podpisuje się ten album wszystkimi trzema nazwiskami, ciężko nie nazwać Ellingtona liderem. Co prawda Roach i zwłaszcza Mingus parę razy anarchizują, ale wszystkie utwory wyszły od Ellingtona, na wszystkich Duke dominuje, a dwa z nich zagarnia niemal całkowicie dla siebie (no i jego nazwisko jest zapisane największą czcionką). Co z tego wyszło? Album czasem chłodny, posępny i agresywny, a czasem ciepły, pogodny i delikatny, dość dziwaczny, niesymetryczny, trudny do porównania z czymkolwiek i przede wszystkim bardzo dobry. Momentami ma bardzo rozciągnięte, szerokie brzmienie (w dużej mierze dzięki temu, że Mingus jednocześnie prowadzi linię basową, jak i kontrapunktuje Ellingtonowi); ma chwile wielkiej intensywności i impulsywnych emocji, ma sporo liryzmu, ma parę wybitnie interesujących partii Mingusa, które dzięki małemu zespołowi są tu słyszalne jak rzadko kiedy.

Money Jungle to jeden z najbardziej agresywnych kawałków jazzowych spoza free, jakie powstały. Mingus jest totalnie wkurwiony i chce rozszarpać swój kontrabas, swingowy dziadek Ellington zamienia się tu we władcę dysonansowych, niepokojących akordów (jednocześnie nie zapomina o liryzmie i chwytliwości swojej standardowej muzyki), Roach nie chce odstawać i nawala w bębny i talerze bez wytchnienia. Ta wściekłość prowadzi do potężnej intensywności, free jazzowej z ducha, oraz rozszerzenia brzmienia do rozmiarów niemalże big bandowych (w trzy osoby, bez ani jednego instrumentu dętego!). Zdecydowanie najlepszy utwór na albumie i główna przyczyna jego sławy. Fleurette Africaine jest zupełną odmianą - to utwór spokojny, zawładnięty lirycznym, sentymentalnym motywem Ellingtona i bardzo zaangażowanym, subtelnym pizzicato Mingusa, z niemal niedostrzegalną, ale jednak istotną dla całości brzmienia rolą perkusji. Emocjonalny zmysł Duke'a i awangardowe ruchy Mingusa dają utwór piękny i bardzo interesujący. Na Very Special wkracza już bardziej typowy post-bop i zostanie do końca albumu. Chwytliwy rytm, porywająco bopujący (trochę w stylu Monka) Duke i Mingus wnoszący powiew awangardy. Kawałek bardzo przyjemny, ale very special nie jest. Warm Valley to nastrojowa, spokojna ballada Ellingtona, w której wyraźnie puszcza oko do swoich swingowych lat, zagrana na tym razem dość neutralnym tle sekcji rytmicznej. Bardzo ładna miniaturka. Temat Wig Wise wydaje mi się wyjęty żywcem z Monka; kolejny bardzo przyjemny utwór, z pełnym, tłustym brzmieniem, ale kolejny bez szaleństw. W Caravan Ellington improwizuje bardzo interesująco na swoim starym klasyku, a jego towarzysze zajmują się tłem, ale nie neutralnym, a gęstym i żyjącym. Solitude, kolejny hicior ze starych lat, ma podobną koncepcję co Warm Valley - to spokojna, trochę nostalgiczna, ale pogodna ballada niemal na wyłączność Ellingtona - Roach i Mingus dołączają dopiero na ostatnie dwie minuty i nie wnoszą bardzo wiele.

Otoczka wokół albumu minimalnie wyprzedza muzykę na nim zawartą - poza tytułowym utworem, który z kolei wyprzedza ją. Trzeba się z nim mimo wszystko zapoznać  - co najmniej dla egzotycznej konfiguracji, by dać Ellingtonowi udowodnić, że potrafi into avant-garde oraz dla znakomitego utworu tytułowego i delikatności Afrykańskiego Kwiatka. Reszta utworów już się jakoś wybitnie nie wybija, ale to bardzo dobry i też dość nietypowy jazz.


7.5/10

Komentarze