Dmitrij Szostakowicz: IV symfonia

1936 / Op. 43 / wykonanie: London Philharmonic Orchestra, Bernard Haitink, 1995

Problematyczne dzieło, bardzo trudne do ogarnięcia, ale ostatecznie ponadprzeciętnie satysfakcjonujące (po czterech odsłuchaniach - podejrzewam, że może jeszcze we mnie wzrosnąć, ale na chwilę obecną... jestem zmęczony). Na pierwszy rzut ucha to jest wręcz wyzwaniem rzucone słuchaczowi. Wszystkie te pokraczne, antychwytliwe i często nakładające się na siebie melodie i melodyjki, gwałtowne, wręcz groteskowe zmiany nastrojów, częste zmiany rytmów, rażące zmiany dynamiczne, przeplatanie fragmentów rażenia gromami ponad stuosobowej orkiestry z fragmentami tak kuriozalnie delikatnymi jak jakiś duet fagotu z harfą - jakkolwiek większość z tych rzeczy to właśnie siła tego fascynującego utworu, tak sprawia to wszystko, że nawet przy maksymalnym skupieniu jest ciężko zrozumieć chociaż ćwierć zamysłu Szostakowicza. W jakiś sposób odbiór jest dla mnie dużo trudniejszy niż większości ostrej awangardy - kompozytor jakby używał jeszcze starego materiału, ale w bardzo dziwny sposób. Z tego mroku wyłania się jednak światłość i jest to piękne uczucie - fascynacja przezwycięża irytację niezrozumieniem, a każde najmniejsze oświecenie jest szalenie satysfakcjonujące. Choć wciąż wiele fragmentów jest dla mnie bardzo ekscentrycznych, to po wielu gorzko bym zapłakał, gdyby zniknęły z historii muzyki. Weźmy chociażby wojenny początek symfonii, weźmy początek piorunującego presto, patetyczny finisz largo czy prawie całe finalne allegro, najdłuższą i najlepszą część symfonii - od intensywnego, paraliżującego początku, przez podszytą strachem zabawę w walce i flety piccolo, patetyczne katharsis, które jednak zostaje zawieszone przez genialnie klimatyczny finał, pozostawiający uczucie głębokiego niepokoju i niewyjaśnienia. Proszę się nie poddawać za pierwszym razem.


7.5/10

Komentarze