David Lynch: "Mulholland Drive"
Jeśli mam kiedykolwiek określić film arcydziełem, to muszę to zrobić teraz. Opus magnum - tak sądzę - Davida Lyncha jest bowiem nie tylko obrazem genialnym, ale i wielkim, obdarzonym pewnym specyficznym rozmachem. On się na widza rzuca i na kilku poziomach go obezwładnia swoją masywnością. Można mu się przyjrzeć z dwóch różnych punktów widzenia - przed przynajmniej pobieżnym wykryciem lub zapoznaniem się z jego sensem oraz już po nim; jak bowiem mi się wydaje, niezwykle trudno jest samodzielnie ułożyć układankę reżysera już po pierwszym obejrzeniu filmu.
Odkładając więc na bok interpretację, przede wszystkim Lynch w doskonale precyzyjny sposób, stopniowo buduje tu coraz bardziej mroczną, niepokojącą, bardzo niewygodną i surrealistyczną atmosferę. Posługuje się mistrzowsko różnymi środkami, by powoli ją potęgować - agresywnym strachem (pierwsza scena w Winkie's, odkrycie ciała na łóżku); wprowadzaniem poczucia, że wszystkim kierują i wszystko obserwują tajemnicze, bynajmniej nie budzące zaufania siły i układy (zasiewanie scenariusza mafijnymi typami spod ciemnej gwiazdy, biorącymi się znikąd, zupełnie niewyjaśnianymi, włącznie z Kowbojem); absurdem i groteską (motyw kawy, postać Kowboja); nawet pozornie mieszczącymi się w granicach normy sytuacjami, które jednak budzą jednoznaczny niepokój (za mocno śmiejący się dziadkowie w samochodzie). W końcu, przypuszczając ostateczny atak, sięga po surrealizm w piorunującej scenie w klubie Silencio, która prowadzi do punktu kulminacyjnego, gdy po powrocie z niego Betty znika w sposób nierealistyczny, a pudełko zostaje otworzone. Graniczący ze strachem, klaustrofobiczny niepokój sięga zenitu - wiadomo już na pewno, że coś tu jest bardzo nie tak i nie można ufać niczemu, co się do tej pory zobaczyło. Końcowe pół godziny, które w tym momencie się zaczyna, potwierdza to wrażenie, Lynch bombarduje nas obrazami zupełnie nieprzystającymi do dotychczasowej treści, choć w sposób ewidentny z nią połączonymi, robiąc z mózgu widza niezwykle przyjemną plątaninę, by na koniec podkreślić swoją symfonię akordem już nie niepokoju, ale po prostu grozy. Na atmosferze jednak nie koniec, poza nią również artyzm wylewa się wręcz z ekranu. Scena w klubie Silencio wybija się tu szczególnie, ale nie można nie wspomnieć choćby o spotkaniu dwóch mężczyzn w Winkie's, rozmowie reżysera z Kowbojem czy pięknej lesbijskiej scenie erotycznej. W ogóle Lynch genialnie dobrał i poprowadził dwie główne aktorki, symbolicznie kontrastując je ze sobą i grą, i wyglądem. Ba, Naomi Watts została mistrzowsko skontrastowana nawet sama ze sobą. Podkreślmy jeszcze ascetyczną, ale bezbłędną muzykę czy raczej podkład dźwiękowy, zabawę reżysera kolorami i mamy po prostu przepiękne dzieło, nie tylko o wspaniałej atmosferze. Już na tym etapie jest fantastycznie.
Drugi zachwyt następuje po ułożeniu układanki (albo po zobaczeniu jej już ułożonej przez kogoś innego). W przeciwieństwie do paru innych filmów Lyncha, "Mulholand Drive" jest bowiem bardzo dokładnie, wręcz z wyrachowaniem zaplanowane i posiada całkiem jednoznaczną interpretację, posiada zupełnie normalną fabułę, pozbawioną jakichkolwiek elementów fantastycznych. Gdy się już ją pozna, ciężko nie być zachwyconym psychologicznym (nawet psychoanalitycznym) mistrzostwem reżysera, który, jak się okazuje, w precyzyjny sposób wyeksploatował motyw snu dla wprowadzenia tego cudownego zamieszania. Wtedy ostatnie pół godziny filmu ogląda się już zupełnie inaczej - na początku to ta sekwencja była najbardziej konfundującą, to ona przede wszystkim budowała oszołomienie, jakie pozostawało po zakończeniu seansu. Gdy natomiast wiadomo mniej więcej, jaka jest koncepcja, widzimy przez te pół godziny szczegółowe wyjaśnienie wszystkiego, co widzieliśmy wcześniej. Trudno temu gromko nie przyklasnąć, nawet jeśli ktoś wolałby, by przynajmniej częściowo film pozostał bez wyjaśnienia, by okazał się mniej wyrachowany, a bardziej spontaniczny (jak "Zagubiona autostrada", o "Głowie do wycierania" nie wspominając) - faktycznie jest to pewna strata, ale zysk ją chyba przewyższa. Jeśli musiałbym się do czegoś przyczepić, to dopiero po obejrzeniu innych filmów Lyncha - zabrakło mi tu może odrobinę tego elementu psychologicznego brudu, patologicznego zła z "Głowy...", "Blue Velvet" i "Zagubionej autostrady".
Chciałbym jeszcze raz móc go zobaczyć po raz pierwszy i po raz pierwszy odkryć jego ukryty sens. Zazdroszczę tym, których to dopiero czeka. Nie uważam go za najlepszy film wszech czasów, ale lepszego nakręconego w XXI wieku nie widziałem i niespecjalnie spodziewam się zobaczyć.
10/10
Komentarze
Prześlij komentarz