David Lynch: "Inland Empire"
A zatem Lynch wkroczył w siódmą dekadę życia pozostając świeżym i wielkim artystą. "Inland Empire" wbrew niewysokim ocenom uważam za kino godne dotychczasowego dorobku reżysera, świeże, dalekie od zjadania własnego ogona czy odcinania kuponów. Oczywiście, tak jak już parę poprzednich pełnometrażowych filmów Lyncha po kolei poza "Prostą historią", jest to logiczne rozwinięcie idei artystycznych, do których dotarł twórca w ostatnim dziele, ale bardzo mi się to podoba.
W dalszym ciągu Lynch jest mistrzem atmosfery. Żaden inny film tego reżysera nie zasługuje na miano koszmaru uchwyconego na ekranie kinowym bardziej niż "Inland Empire". Lynch jak nikt rozumie surrealistyczną logikę snu - nie chodzi tu tylko o to, że jest strasznie (a jest, naprawdę jest - nie widziałem chyba bardziej przerażającego filmu), ale w jaki sposób jest strasznie. Ten film od pewnego momentu przypomina surrealistyczny trip, tak jak przypominają go prawdziwe koszmary; obrazy rzeczywiste mieszają się z fantastycznymi wizjami, na każdym kroku czyha petryfikujące niedopasowanie, mocno zaburzona jest spójność czasu i przestrzeni, różne twarze i przedmioty występują w różnych rolach. Wszystko to przechodzi z jednego punktu do drugiego w bardzo onirycznej manierze. Płynie się przez ten obraz jak przez mało który, jakkolwiek jest to podróż o tyle fascynująca i wciągająca, o ile ciężka do udźwignięcia.
Formalnie Lynch nie stoi w miejscu. Początkowo niezbyt do mnie przemówiła koncepcja nakręcenia filmu kamerą cyfrową, ale wkrótce niedoskonała jakość obrazu zaczęła wspierać oryginalną estetykę, wykorzystującą w dużym stopniu zamglenia, zaciemnienia, zamazania, niewyraźne kształty (choć wygładzony styl z poprzednich filmów wciąż bardziej do mnie przemawia). Jest bardzo klaustrofobicznie dzięki częstym posługiwaniem się ciasnymi kadrami z mocnymi zbliżeniami na twarze, jest intensywnie i bogato pod względem światłocienia (jeszcze nigdy tak ostro Lynch nim nie grał). Również Lynch-kolorysta nie śpi: jak zwykle wykorzystuje chromatykę obrazu zarówno jako narzędzie do konstruowania swojej układanki, jak i po to, by wywołać określoną atmosferę i niepokój. Robi to wyjątkowo zróżnicowanymi metodami, odwołując się dość daleko, bo do subtelnej gry kolorów pomieszczeń w "Blue Velvet", jak i do bardziej wszechogarniających kolorystycznych poświat z "Zagubionej autostrady". Zróżnicowane jest także wykorzystanie dźwięku i choć miejscami ekscentryczne, to na ogół świetne.
No i jeszcze układanka, której na chwilę obecną jeszcze nie rozumiem i która wydaje mi się przewyższającą swoją zawiłością wszystkie poprzednie. Jak zawsze mamy do czynienia z jakiegoś rodzaju rozpadem jaźni głównej bohaterki, konstrukcja wydaje się podobna jak w "Mulholland Drive", ale po pierwszym obejrzeniu nie umiem jeszcze powiedzieć, co tu jest grane. Nie przeszkadza to mi jednak być pod ogromnym wrażeniem tego, jak po raz kolejny Lynch zrobił mi plątaninę z mózgu.
Nie jestem taki pewien, czego temu filmowi brakuje do największych dzieł Lyncha, ale czegoś brakuje. Bardzo możliwe, że to kwestia braku perfekcyjnej spójności wizji, jaka cechowała "Zagubioną autostradę" i "Mulholland Drive". Estetycznie to jest oczywiście bardzo interesujący film, ale nie jest może tak dopracowany i spójny, atmosfera również jest nieco mniej spójna i przez to... no, ciężko powiedzieć, że mniej intensywna, ale może mniej wyrazista.
8.5/10
Komentarze
Prześlij komentarz