David Lynch: "Blue Velvet"

1986

Raz - jestem prawie pewien, że to najdoskonalszy, najbardziej sugestywny obraz seksualnej deprawacji, jaki kiedykolwiek wystąpił w kinie, a i pewnie najdoskonalszy w całej historii sztuki. Postać Franka Bootha (bardzo dobry Hopper, choć jest to postać odrobinę lepiej napisana niż zagrana), jedna z najwspanialszych postaci filmowych wszech czasów, to archetypiczny psychopatyczny dewiant, pełen mocno skonkretyzowanych i absurdalnych zachcianek seksualnych i nie tylko. Lynch ucieka od standardowych dewiacji, czerpie z różnych źródeł, ale stwarza dewianta zupełnie oryginalnego. Mistrzostwo polega na tym, że ten genialny obraz jest utworzony bez pomocy nawet cienia pornografii, bez obsceny wizualnej, a jedynie z pewną pomocą sytuacyjnej. Nie zostajemy obrzydzeni i zaszokowani fizjologicznie, lecz psychicznie, i to bardzo dogłębnie.

Dwa - jak to u Lyncha, znakomita atmosfera. Dogłębnie mroczna, napięta, surrealistyczna atmosfera psychologicznego brudu i deprawacji. Nie jest to może poziom "Głowy do wycierania" czy "Mulholland Drive", gdzie wszechogarniająca atmosfera jest esencją filmu, ale pierwsza scena z Frankiem, genialna scena u Bena, podróże głównego bohatera mrocznymi korytarzami - wszystko to doprawdy przenosi do innego świata, jeśli ogląda się ten film w odpowiednich warunkach.

Trzy - kocham Lyncha za wiele, lecz nie za czystą kinematografię, jednak może powinienem zacząć i za to. To prawdziwy chromatyk wśród filmowców, a i tenebrysta niezły. Wspaniale bawi się kolorem, tu przede wszystkim odcieniami czerwieni i błękitu, co wydaje się mieć nie tylko wymiar estetyczny, ale atmosferyczny. Kontrasty niebieskiego i czerwonego w klubie muzycznym, kolor ścian w mieszkaniu Dorothy, zielone zasłony u Bena i jego oświetlona twarz z innego świata, wynurzająca się z mroku twarz Franka, czerń jego ubioru - wszystko to zdaje się być może najważniejszym instrumentarium Lyncha w procesie tworzenia symfonii emocji i atmosfery.

Cztery - ciekawa zabawa z wciąż obecnym tu gatunkiem kina noir, przy czym nawet neo-noir nie wydaje się odpowiednim określeniem, to jest jeszcze dalej. Hołd dla intrygi, obraz pożądania, by stać się częścią wielkiej kryminalnej tajemnicy, by wpaść w sam jej środek i zostać oczarowanym niesamowitością świata.

Pięć - sonata na temat mroku czającego się pod spodem nawet najniewinniej wyglądającego miasteczka, wyrażona za pomocą zgrabnych metafor.


Można się czepiać. Historia miłosna, delikatnie mówiąc, nie jest najbardziej udaną w dziejach kina. Aktorstwo też, intryga kryminalna również. To nie jest kino wyszlifowane, pretendujące do doskonałości. Ale jest wielkie.


8.5/10

Komentarze