D. W. Griffith: "Nietolerancja"
W 1916 roku kino było jeszcze zbyt niedojrzałe, by być w stanie spłodzić owoc Wielkiej Sztuki. Trudno więc winić w większym stopniu Griffitha, że nawet jemu przy okazji przecierania szlaków dla swoich większych następców się to nie udało, a jego dzieło jest dziś dość ciężkostrawne, mimo że wciąż imponujące. Coś tam jednak mam mu do zarzucenia, co przynajmniej nie w pełni usprawiedliwia sto lat tego obrazu na karku. Po pierwsze trzy godziny to zbrodnia, a po drugie (trochę jednak usprawiedliwione - montaż równoległy chociażby raczkował i na jego chaotyczność oburzyć się nie można) sposób prowadzenia narracji u Griffitha - ten właśnie, który stworzył podwaliny pod znany, lubiany i oklepany sposób narracji większości filmów fabularnych - wydaje mi się wciąż bardzo nieokrzesany i sprawia, że nie tylko trudno ogarnąć dokładny przebieg poszczególnych historii, ale też trudno w ogóle chcieć go ogarnąć. Nie chodzi przy tym oczywiście o dość swobodne mieszanie czterech różnych wątków z czterech różnych beczek, a o prowadzenie pojedynczych wątków w ich obrębie. To pierwsze akurat jest fajne i byłoby dobrze, gdyby to z tego elementu kino, nawet dzisiejsze, czerpało częściej niż z powieściowej formuły narracji Griffitha, która już dawno się wyczerpała. Co natomiast wciąż bardzo imponuje, to świetny dynamizm, który tworzy wręcz atmosferę pędzącego snu, oraz niesamowity (nie tylko jak na 1916 rok) rozmach, impet, epickość tego przedsięwzięcia. Gdyby tylko było to krótsze, to nawet dziś byłoby całkiem przyjemnym doświadczeniem.
5.5/10
Komentarze
Prześlij komentarz