Cocteau Twins: "Treasure"

1984

Tak sobie myślę, że Cocteau Twinsi podczas tworzenia tego albumu jak mało który zespół pojęli, jak powinno się robić muzykę rozrywkową, jeśli ma się ambicje artystyczne. Nie próbując przesadnie rozbudowywać i sublimować kompozycji piosenek, bo w tym aspekcie popowcy zawsze będą sto lat za muzyką poważną. Nie siląc się na popisy techniczne, bo zawsze znajdzie się paczka jazzmanów, którzy robili to lepiej. Nie epatując nachalnie emocjami, bo czymże one w efekcie mogą być w porównaniu z plądrowaniem najgłębszych zakamarków ludzkiej duszy przez klasycznych kompozytorów czy Coltrane’a. Nie próbując nadrabiać marności muzyki tekstami, bo to śmieszne.

Zamiast tego wszystkiego, podpierając się ładnymi melodiami i rytmiczną hipnotycznością, skupić się na brzmieniu i atmosferze, bo być może nikt jeszcze tak nie brzmiał i być może żadna jeszcze muzyka nie roztaczała takiej a takiej aury; penetrować możliwości wokalu, bo być może nikt jeszcze w ten sposób nie śpiewał. I to właśnie robi tutaj Cocteau Twins. Choć wiele muzyków starało się (zwłaszcza już po pierwszych płytach CT) uzyskać efekt eteryczności, nokturnalności, tajemnicy, atmosferę marzenia sennego, magiczności, to niewielu udało się to równie dobrze, a nikomu tak samo jak dwójce Szkotów i Anglikowi. Absolutnie niepowtarzalny jest nastrój, w jaki mnie wprawia "Treasure". A do tego znakomite, wyszlifowane i niebywale kreatywne brzmienie, w każdej piosence trochę inne, zlewające w jedno przeróżne dźwięki, które ciężko identyfikować, napływające jakby znikąd. No i wokal Elizabeth Fraser jest wspaniały, podkręcony jeszcze  w studio zdaje się pochodzić od osoby z innego świata, i w prawie każdej piosence jest znakomicie rozszczepiony na dwie wspierające się linie.

A w ogóle ten album to kopalnia złota. Tylko jeden utwór nie robi bardzo dużego wrażenia, reszta w całości wjeżdża na moją listę ulubionych piosenek wszech czasów. Już otwierające set Ivo to zaproszenie do innego, chyba piękniejszego, tajemniczego świata, w którym przewodnikiem będzie eteryczny głos Elizabeth Fraser; kawałek niezwykle klimatyczny. Lorelei to bardziej „ziemski” utwór, ale jeszcze lepszy. To właściwie jeden z najpiękniejszych wyrazów nawet nie tyle radości, co szczęścia w całej muzyce rozrywkowej, rozsiewający niesamowicie pozytywną atmosferę, wciągający ze swoim synkopowanym rytmem, ciepłym basem i zbitym brzmieniem. Beatrix to taki przerywnik na niemal kosmiczny trip, w sumie też bardzo dobry i klimatyczny, może jak na przerywnik nieco za długo pociągnięty. Persephone to piękne, gotyckie, melancholijne, ale i krwiste emocje, usnute z mrocznych melodii, świetnego (nawet jak na tę płytę) zastosowania linii wokalnych, mocnych riffów gitarowych i wciągającego, zmiennego rytmu. Najwspanialszym dziełem, arcydziełem tego albumu jest Pandora, muzyka-atmosfera, przenosząca w bezkompromisowy sposób w niepowtarzalny stan ducha, do innego świata, ale jednocześnie mocno powiązana z ludzkimi emocjami, pięknie melancholijna. Nieśpieszne, hipnotyzujące instrumentarium i pięknie kontrapunktujące się linie wokalne. W podobny sposób działa Amelia, acz jest bardziej gotycka, tajemnicza i dużo mniej delikatna, nie ma aż takiej siły wyrazu. Aloysius to kawałek odprężający, niemal niebiańsko sielski mimo pewnych nut melancholii. Crescendo emocji i brzmienia w refrenie wspaniałego Cicely to emocjonalny klimaks albumu, który nawet atmosferę spycha na drugi plan; cały utwór urzeka kuszącymi riffami i hipnotyczną synkopą. Otterley to z kolei szczyt eteryczności, muzyka składająca się wyłącznie z mgły, tajemnicy i duchów. Kończące tę podróż Donimo to utwór być może najdziwniejszy, nieregularny, żonglujący motywami i atmosferami, ostatecznie przede wszystkim bezpretensjonalnie radosny.

Przy słuchaniu tej muzyki zupełnie na surowo, bez żadnych równoległych zajęć, zaczyna ona ujawniać, że to jednak pop, ale wciąż nie ma mowy o nudzie. Świetnie się tego słucha zarówno w ten sposób, jak i bardziej w tle, bo ta muzyka jest taka bezinwazyjnie zaborcza – dzięki jej gęstości ciężko jej nie słyszeć, a dzięki delikatności – chyba nie da się nią zmęczyć. Powiem jeszcze, że nielubienia tego albumu nie jestem w stanie zrozumieć jak prawie żadnej innej muzyki.

Perła muzyki rozrywkowej, perła popu, perła. Nazwa tego albumu nie jest przypadkowa.


8.5/10

Komentarze