Charles Mingus: "Pithecanthropus Erectus"
Pierwszy głośny album Mingusa to trochę niespójne dzieło, które swą sławę, jak sądzę, zawdzięcza niemal całkowicie jednemu z czterech kawałków na nim zawartych.
Tak, utwór tytułowy to jedno z największych osiągnięć jazzu sprzed 1959 roku. Złożona, kilkuczęściowa suita z częstymi zmianami rytmu, skomplikowanymi harmoniami słyszalnymi zwłaszcza w linii kontrabasu, momentami swobody antycypującymi free jazz, niewiarygodną, bigbandową szerokością brzmienia - niewiarygodną, bo uzyskaną za pomocą zaledwie dwóch saksofonów. Tak przemyślane, wizjonerskie i rozbudowane kompozycje były dotychczas w jazzie praktycznie niespotykane. Dzieło jest poniekąd polistylistyczne, zawiera cały przekrój jazzu sprzed 1956 roku, a nawet zapowiada przyszłość. Pobrzmiewa tu kolektywna improwizacja Nowego Orleanu, są bigbandowe wtrącenia z epoki swingu, całość jest natomiast wciąż osadzona raczej w realiach bopu, przy czym nie bez powodu album jest w tutejszej bazie danych najstarszym nagraniem zaliczonym do post-bopu. W końcu, tak jak wspomniałem, intensywne momenty swobodnej improwizacji to zwiastun free jazzu, gdy zaś spojrzeć na utwór całościowo - zapowiada ogólnie awangardę. A to wszystko nie przeszkadza w dodatku w zbudowaniu wspaniałej atmosfery i chwytliwości.
Niestety na tym koniec wielkości, Mingus robi apetyt na wielką ucztę, ale okazuje się, że po pierwszym, wspaniałym daniu, ma już do zaoferowania tylko smaczne przekąski. Wstęp do operacji na gershwinowskim A Foggy Day każe się spodziewać kolejnego awangardowego kawałka, ale szybko przeradza się w dość zwyczajną hard bopową nutę, w której nadzwyczajny jak na rok nagrania jest tylko mocno wyeksponowany i niesztampowo sobie poczynający kontrabas Mingusa - utwór bardzo przyjemny, ale nie do przesady interesujący. O nie-do-końca-balladzie Profile of Jackie można powiedzieć mniej więcej to samo, przy czym jest tak miniaturowa, że jeszcze mniej zapada w pamięć. Długość Love Chant każe się spodziewać godnego rywala dla tytułowego kawałka, ale nie - to bardzo łagodna, grzeczna, bopowa muzyka, tylko że mocno rozciągnięta. Kolejna bardzo przyjemna i nie bardzo ciekawa.
Także raczej album z wielkim utworem niż wielki album. W dodatku choć ambicje i wizjonerstwo Mingusa zapewne przewyższały wszystkich w roku 1956 (może tylko Stan Kenton miał ambicje większe, ale on z kolei wystawał mocno poza jazz), to nawet nie są to moim zdaniem najlepsze jazzy nagrane w tym roku - chociażby nieliczne hard bopowe utwory Rollinsa, nawet jeśli nie tak wysublimowane kompozycyjnie, to jeszcze bardziej udane rzeczy. Mingus za parę lat zdecydowanie przebije siebie samego. Do tytułowego kawałka powrócę wielokrotnie, do całego albumu - być może nigdy.
7.5/10
Komentarze
Prześlij komentarz