Charles Ives: IV symfonia
Wyjątkowa, problematyczna i piękna symfonia. Jej wyjątkowość leży w bardzo nietypowych środkach wyrazu - to specyficzny blend agresywnej muzyki awangardowej, podchodzącego pod neoromantyzm tonalnego spirytualizmu i wstawek ze starej ludowej i popularnej muzyki amerykańskiej. I mówiąc blend nie mam na myśli zmienności stylistycznej, tylko niejednorodność - to wszystko jest tu często grane jednocześnie. Problematyczność jest, nie umiem w to wątpić, podwójna - bardzo trudno musi być tym dyrygować i bardzo trudno jest to odebrać z pozycji słuchacza. Szalona momentami polirytmia, efekt dwóch (albo nawet więcej) orkiestr grających jednocześnie nie do końca ten sam utwór, niezwykle zawiła, niestabilna faktura, mgliste brzmienie i dziwaczna dynamika - niełatwo się na tym skupić i ogarnąć przynajmniej większość tego, co się naraz dzieje, a inaczej się często nie da, bo zazwyczaj brak jakiejś przewodniej linii melodycznej czy czegoś stałego. Ale w końcu jest i piękno - przy trochę więcej niż odrobinie wysiłku intelektualnego dostajemy utwór w osobliwy sposób przeładowany nawet dość podniosłymi emocjami, wyrazistą atmosferą hałaśliwej Ameryki i jednym z najciekawszych muzycznych wyrazów obłędu, z jakimi się spotkałem.
Preludium jest dość wymiernym zwiastunem tego, co nastąpi później, łącząc agresywne ryki instrumentów dętych z ledwie słyszalnym, schizofrenicznym brzdąkaniem delikatniejszych instrumentów oraz tonalnymi melodiami. Perłą w repertuarze jest tutaj Allegretto, najpóźniej napisana część symfonii, obłąkańczo polirytmiczna, obłąkańczo kakofoniczna, brzmiąca, jakby ktoś na partyturę awangardowego utworu symfonicznego wrzucił garść motywów z amerykańskiej muzyki popularnej, polał benzyną i podpalił. Przytłaczająca, ale i ekscytująca; brzmieniowo masywna i rozedrgana zarazem; szaleńcza, schizofreniczna w swoim rozdziale na jakby dwie albo i cztery osobne orkiestry; schizofreniczna również w balansowaniu pomiędzy wojenną grozą a radosną uliczną paradą; kopalnia złota dla miłośników odkrywania skomplikowanej faktury. W trzeciej części Ives udowadnia, że potrafi też bardzo dobrze komponować w tonalnej, bardziej konserwatywnej stylistyce, nie porzucając jednak ciekawych eksperymentów na brzmieniu, budując nostalgię bez cienia płaczliwości. Finalne Largo maestoso to piękna walka tonalności z atonalnością, zjednoczona przez paranoicznie jednostajne perkusjonalia, złączona w swoim klimaksie w spirytualną, wreszcie w jakiś magiczny sposób jednolitą, spójną mieszankę tradycji z awangardą.
Ciężko się w tym zatopić, ale jak już się uda, to jest cudownie. Dość wizjonerski utwór.
8.5/10
Komentarze
Prześlij komentarz