Charles Gayle, William Parker & Rashied Ali: "Touchin' on Trane"
Świetny free jazz hołdujący Coltrane'owi, ale daleki od kopiowania go. Trybut dość niebezpośredni - głównie w tym leży nawiązanie do genialnego saksofonisty, że mamy tu free jazz dość oldskulowy, bardzo czarny i ciepły. Na tych ogólnikach łączność się kończy, bo jest to zupełnie inne ciepło niż u Coltrane'a - nie modlitewny, metafizyczny, mistyczny żar pełen całkowitej powagi, lecz bomba pozytywnej energii, na tyle uśmiechniętej, na ile uśmiechnięta może być atonalna, agresywnie intensywna muzyka. Osiągnięcie takiej właśnie pozytywności to może największy sukces tria, bardzo rzadko stuprocentowy, ostry free jazz ma taki ciepłą aurę.
Obsada jest gwieździsta i ciężko się zdecydować, kogo pochwalić pierwszego. Nawet znacznie mniej znany od pozostałej dwójki Charles Gayle prezentuje się znakomicie, to jemu taka a nie inna energia albumu jest zawdzięczana najmocniej, prowadzi bardzo interesującą eksplorację brzmieniową (szczególnie na bardzo wysokich tonach, na bardzo niskie rzadko zachodzi), a jego frazowanie jest niewyczerpalne, jest istną studnią bez dna, z której co rusz wyciągamy wodę o trochę innym smaku. Rashied Ali udowadnia, że był godny zastąpienia wielkiego Elvina Jonesa u boku mistrza, jest istotnie jednym z najlepszych ludzi w swoim fachu w historii muzyki - niesamowite panowanie jednocześnie nad przyprawiającą o zawrót głowy polirytmią na wysokich obrotach oraz jedną z piękniejszych w dziejach warstwą brzmieniową perkusji. Stary wyjadacz imponuje tu najmocniej. Ale może jednak powinien William Parker, a wolę Alego, bo basista ma najbardziej pod górkę, gdy chce zaistnieć. Gdy się jednak skupić mocniej na partii basowej, oczarowanym zostać trzeba przez bogaty i altruistyczny podkład nastrojowy, brzmieniowy i kontrapunktowy, jaki Parker kładzie w tle. Szczególnie znakomicie wypada połączenie tych trzech osobowości w szybkich, intensywnych fragmentach, czyli... zazwyczaj.
Album ten ma bodaj jedną tylko wadę i jest nią rozwlekłość - żeby zasłużyć na taką długość, musiałaby to być muzyka albo nieco bardziej zróżnicowana w swoich koncepcjach i nastrojach, albo jednak jeszcze lepsza niż jest, bo najbardziej słyszalnemu instrumentaliście do geniuszu trochę daleko. Śmiało mogliby kończyć po części C (która zresztą jest najlepsza i zawiera świetny klimaks z wykorzystaniem gry arco Parkera), w okrutnie długim D następuje już pewne znieczulenie na wysoką jakość i intensywność tej muzyki, choć dalej jest to doświadczenie bardzo, bardzo przyjemne. Jeden z lepszych albumów jazzowych dekady, choć bardzo nowych lądów nie udaje mu się odkryć (nie ma też zresztą takiego zamiaru).
8.0/10
Komentarze
Prześlij komentarz