Cecil Taylor: "The World of Cecil Taylor"

1961

Uchwycony tu został czarujący przedział na osi czasu Cecila Taylora - czarujący i trudny to spotkania gdzieś indziej, bo okres ten nie obfitował z jakiegoś powodu w wiele albumów. Oto wielki pianista w fazie przejściowej pomiędzy eksperymentami plamienia bopu awangardową techniką z lat 50. a radykalnym free jazzem od lat 60. aż po XXI wiek. Na The World of Cecil Taylor oba te światy mają swoje do powiedzenia, ale efekt jest równie daleki od pełnoprawnego free, co od nawet mocno urozmaiconego bopu - to świat osobny, wyjątkowy i wciągający. Z jednej strony gra Taylora osiągnęła już intensywność i gęstość gigantyczną, to już istny potwór fortepianu; z tej samej strony struktura utworów jest często swobodna, gra sekcji rytmicznej odłączona od sekcji melodycznej. Z drugiej strony zachowane tu jest ciągle sporo z melodyjności i przystępności bopu, ciągle sporo jest zeń czerpane. To kompromis - może trochę o dziwo - piękny, skutkujący pogodzeniem tych olśniewających, ekspansywnych improwizacji pianisty z urokliwym zawieszeniem w pół drogi, niedopowiedzeniem, enigmatycznym, nokturnalnym, tajemniczym klimatem, którego na późniejszych płytach Taylora przy całej ich wielkości raczej nie ma. I pięcioma utworami wysokiej klasy, którym może brakuje czegoś do wybitności, ale zróżnicowanych, wciągających, kreatywnych.

Air to intensywny, szybki, gwałtowny "post-post-bopowy" kawałek, który rozpoczyna się od agresywnych klasterów Taylora, przechodzi w bardzo dobrą solówkę Sheppa i nieuchronnie zmierza ku olśniewającej, bawiącej się technikami i schematami gry (kontrastowanie połyskliwych, kaskadowych pasaży prawej ręki z ciężkimi dysonansowymi akordami lewej, zabawa w polirytmię, mini-ostinata ściśnięte na paru sekundach gry), zaskakująco lekkiej w swojej atonalności solówce Taylora. Dialog fortepianu z perkusją pod koniec to wisienka na torcie. This Nearly Was Mine jest już utworem znacznie spokojniejszym, skradającym się, pozwalającym zaobserwować grę Taylora w nietypowo powolnym tempie - mniej wirtuozerską, lecz nie mniej kreatywną i inteligentną. Zaczynając się jak klimatyczna, nokturnalna, enigmatyczna ballada z ascetycznymi frazami kontrabasu i fortepianu, stopniowo zostaje ogarniany przez dynamiczne, harmoniczne i melodyczne eksperymenty pianisty. Tytuł wydaje się nieprzypadkowy - jego struktura harmoniczna, nad którą czuwa Buell Neidlinger, jest tak zbudowana, że zdaje się ciągle zmierzać do czegoś i już prawie do tego dochodzić, ale nigdy do końca. Port of Call to intensywny, zwarty popis wirtuozerii Taylora w odsłonie dość lekkostrawnej, zgrabne pogodzenie awangardowego gąszczu nut z melodyjnymi, tonalnymi motywami. E.B. jest rozgrzanym, bardzo intensywnym jamem, w którym Taylor improwizuje na pełnej szybkości, rozkosznie mieszając kaskady dźwięków na górnej części klawiatury z nerwowymi, hałaśliwymi, klasterowo brzmiącymi akordami w bardzo niskich rejestrach i przeszywa je jeszcze powracającym obsesyjnie motywem; warto zwrócić uwagę też na bardzo dobrą pracę sekcji rytmicznej, jakkolwiek nieuchronnie przytłumionej. Lazy Afternoon to najłagodniejszy utwór, a jednocześnie może najbardziej swobodna forma na albumie – przez długi fragment symultaniczne improwizacje Sheppa i Taylora (jeden z najlepszych fragmentów płyty), bo ciężko nazwać grę tego drugiego akompaniamentem, na tle powoli kroczących strzępów harmonii basu i jednostajnej perkusji – klimatyczny, istotnie leniwy, odprężony, mglisty kawałek, ale nie bez sporej dozy intensywności.

Z każdym kolejnym przesłuchaniem rośnie we mnie przeświadczenie o wyjątkowości tego albumu. Nie jest to na pewno kandydat na jazzową topkę wszech czasów, ale jest jedyny w swoim rodzaju. Będąc czymś wyjątkowym w dyskografii artysty formatu Cecila Taylora - nie mógłbym taki nie być.


8.0/10

Komentarze