Cecil Taylor: "Love for Sale"
Dobry, chociaż nie najlepszy album Taylora z lat 50., nie tak intrygujący jak Looking Ahead. Oczywiście podstawowy walor, po który sięga się po wczesnego Taylora, czyli jego fantastyczna fortepianowa gra - już awangardowa, a jeszcze nie w pełni wyzwolona - nie zawodzi, przynajmniej przeważnie. Problemem jest nieco nadmierne nawiązanie do bopu, który nie jest specjalnością tego pianisty, i otoczenie się składem, który nie tyle nie nadąża za wizjonerstwem lidera (bo iluż wtedy nadążało?), co często nawet nie próbuje nadążać. Nie ma to większego znaczenia, dopóki Taylor gra tylko w towarzystwie basu i perkusji, które nie przeszkadzają mu w ekstrawaganckich, kreatywnych, pełnych niejednoznaczności solówkach. Problem nadchodzi wraz z saksofonem i trąbką, które zagarniają sobie więcej przestrzeni na zupełnie klasyczny i niezbyt wyróżniający się hard bop. Piszę trochę krytycznie, ale to zdecydowanie dobra, nawet bardzo dobra płyta, nie tylko dzięki wybitności Taylora - wspomniany hard bop z drugiej połowy płyty może nie być wyśmienity, ale jest na słusznym poziomie intensywności.
Pierwsze trzy utwory to trio, ale w gruncie rzeczy solowe popisy pianisty. Kontrabas i perkusja tworzą tylko ascetyczny, zwodniczy szkielet rytmiczny, jakby tylko po to, by awangardowa gra Taylora została umieszczona w ramach bopu i by mógł on w ten sposób prowadzić ciekawy dialog pomiędzy dwiema krainami jazzu. Zwodnicze są też nazwy utworów - Cole'a Portera zostało tu niewiele albo prawie wcale, ciężko nawet wyłuskać motywy przewodnie jego piosenek z krótkich wstępów, w których Taylor je prezentuje zdekonstruowane, zdeformowane, prawie nie do poznania. Najmocniej przebija się oryginał w Love for Sale, gdzie całkiem łatwo można rozpoznać słynną melodię - tyle że jest poszatkowana, rytmicznie zdeformowana, otoczona przez mnóstwo nerwowych nut, które są jej zupełnie "niepotrzebne". Po wstępach następują rozwlekłe solówki Taylora, w których balansuje on pomiędzy lekkością i melodyjnością bopu a dysonansowymi akordami, neurotyczną, ciągle zmieniającą się rytmiką, melodyczną wirtuozerią - może nie fascynujące, ale niezwykle kreatywne, bardzo ciekawe, bardzo przyjemne dzięki kompromisowi stylistycznemu.
Na drugiej połowie po rozszerzeniu składu do klasycznego bopowego kwintetu na awangardę jest już dużo mniej miejsca. Ted Curson i Bull Barron są z innego świata niż lider, grają konserwatywny, przyjemny hard bop i absolutnie nic ponadto, co kontrastuje z ciągle starającym się grać progresywnie Taylorem - kontrastuje w sposób trochę zgrzytliwy. Sam Taylor zresztą jest wyraźnie powściągnięty przez konwencję i zespół - są to już mniej ciekawe solówki niż na pierwszej połowie, a akompaniament w trakcie solówek innych graczy jest słabo słyszalny. To ciągle jest bop na dość wysokim poziomie, nieprzerwanie przyjemny, z jednym bardzo ładnym tematem (Matystrophe), ale w gruncie rzeczy nic wyjątkowego. Co najmniej dla pierwszej połowy warto tu jednak zajrzeć.
7.0/10
Komentarze
Prześlij komentarz