Cecil Taylor: "Looking Ahead!"
Całe lata nim Ornette Coleman zrzucił bombę na świat jazzu, dokonywała się cicha i bezkrwawa rewolucja Cecila Taylora, a ten album jest jednym z jej najważniejszych świadectw. Choć dziś przegapiany, jest to jazz bardzo mocno wyrwany ze swoich czasów, trawestujący bop niewiele mniej śmiało niż Coleman, jakkolwiek z efektem dużo łagodniejszym dla ucha (i zapewne dlatego przegapiany - jeśli się w to nie wsłuchać, a jedynie powierzchownie musnąć uchem, zdać się łatwo może zwyczajnym, niezobowiązującym, łagodnym plumkaniem bopowym). Kluczem jest oczywiście gra lidera, bazująca na nerwowych, nieprzewidywalnych, swobodnych, fascynująco, przemyślanie "koślawych" akordach, zaburzeniu płynności rytmicznej i wirtuozerskiej technice, połączonych jednak z ogromną elegancją. Monk do kwadratu albo i do sześcianu plus coś jeszcze, wyrastający wysoko poza standardową harmoniczną rolę pianisty jazzowego, w każdej sekundzie gry pełen inwencji, zawsze najciekawszy, nawet gdy - choć tylko teoretycznie - akompaniuje soliście (skądinąd bardzo dobremu, a zupełnie nieznanemu Earlowi Griffithowi). Byłby to bardzo imponujący album, nawet gdyby Taylor grał tu sam. A jest jeszcze kwestia oryginalności kompozycji, w których dochodzi do bardzo introwertycznego zestawienia instrumentów, bardzo dużej przestrzeni na ciszę i tym samym nietypowej, zawieszonej atmosfery.
Od początku słychać, że mamy do czynienia z czymś bardzo oryginalnym. Luyah to awangardowa wersja szybkiego bopowego utworu, w którym instrument harmoniczny jest równouprawniony razem z melodycznym, prowadzi swoją jednoczesną, "harmoniczną solówkę", czyli popisy dysonansowych, dziwacznych akordów Taylora. Osiąga typową dla bopu dynamikę, ale zupełnie odmienioną. African Violets to trawestacja bopowej ballady, w której Taylor balansuje na granicy konserwatywności i dość daleko posuniętej awangardy, co jest o tyle fascynujące, że przecież taka granica nie istnieje. W Of What zaczyna się od ascetycznego dialogu między fortepianem a basem i perkusją, co szybko przeradza się w intensywny monolog Taylora. Pozostałe trzy utwory nie wnoszą już nowej stylistyki, kontynuują dotychczasowe.
Sporą blokadą dla tego albumu jest jego laboratoryjna forma, wręcz lekka niechlujność koncepcji (weźmy na przykład bardzo nagłe zakończenia utworów), brak rozmachu i zbytnia jednorodność poszczególnych kawałków, jest równy aż do bólu. Zupełnie się nie dziwię, że jest przegapiany, choć nie powinien być.
7.5/10
Komentarze
Prześlij komentarz