Cannonnball Adderley: "Mercy, Mercy, Mercy!"
Hard bop nie wyszedł z mody właściwie nigdy - do dzisiaj, jak mi się zdaje, jest dla ludzkości tym najbardziej jazzowym gatunkiem jazzu, do dzisiaj jest grany na żywo przez wiele młodych zespołów na całym świecie, do dzisiaj nawet wiele dużych postaci sprzed dekad nie zdecydowało się go porzucić. Od bardzo długiego jednak czasu ciężko powiedzieć w jego temacie coś nowego, świeżego i imponującego i 1966 rok to już był ten czas, że było ciężko i to bardzo. Tą koncertówką Juliana Adderleya, będącą kwintesencją stylu tego saksofonisty, jeszcze raz udało się zrobić hard bopem bardzo duże wrażenie i zaprezentować tę stylistykę przynajmniej trochę na nowo. Być może, że ostatni raz, być może mamy tu do czynienia z czymś dobrym do określenia jako ostatni wielki album hard bopu.
Ten rozkoszny koncert jest ekspansją do granic możliwości pewnych ważkich założeń hard bopu - intensywności, melodyjności, ciepła i pogodności. Momentami prowadzi to do romansów pozajazzowych, co słychać głównie na soulowym tytułowym utworze, ale nie tylko - domieszka soulu pływa tu w niemal każdym kawałku. Eskalacja hardbopowości to głównie zasługa uzupełniania się dwóch braci - Nat Adderley dostarczył świetnych kompozycji (urzekające tematy i przemyślane struktury harmoniczne), a Julian miażdży solówkami, w sumie jednymi z najlepszych w historii bopu. Jest w swoim żywiole, nie musi dopasowywać się do chłodnych klimatów Milesa Davisa, oddaje się całkowicie szybkości, tłustości i doniosłości brzmienia, melodyjności, technicznej efektowności, nieposkromionej energii, ekstrawersji, optymizmowi. Nie bez zasług jest sekcja rytmiczna, szczególnie zawsze oryginalny Joe Zawinul, który tutaj doskonale wpasował się do lekkiej, pogodnej, melodyjnej konwencji.
Swoją jakość album buduje właśnie na dwóch kompozycjach Nata Adderleya, oferowanych na samym początku. Bez nich byłby to w gruncie rzeczy bardzo dobry, ale tylko jeszcze jeden bopowy album. Fun to utwór bardzo intensywny, wręcz zawzięty, a przy tym bardzo pogodny hard bop, którego fundamentem jest rytm. Ostro, zadziornie i niesztampowo synkopowany (synkopa jeszcze podkreślana przez akordy Zawinula), a jednocześnie ciągle toczący się jak walizka po chodniku. Rytm i fantastyczna praca Roya McCurdy'ego to fundament, ale głównym przebojem są znakomite solówki Adderleyów, szczególnie lidera - ekstrawertyczna, gruba, arcypewna siebie, głośna, spektakularna, ale też bardzo inteligentna, niepozbawiona ciekawych zmian harmonicznych. Bracia są tak tłuści w brzmieniu i sposobie gry, że Zawinul przy nich może wypaść blado, ale w gruncie rzeczy i on prezentuje się bardzo intensywnie. Spóźniona perełka hard bopu. Warto wspomnieć mocny, klasyczny hard bopowy temat. Games to z kolei już kwintesencja pierwiastka pogodności w hard bopie - utwór otwierany i zamykany optymistycznym, energicznym, skrajnie melodyjnym tematem, w przemyślany sposób zbudowany na radosnych harmoniach skontrowanych tu i ówdzie odrobinę ciemniejszymi, z kolejnymi dwiema wielkimi solówkami, z czego ta Juliana znów zakrawa o geniusz bopu. Nieskończenie energiczna, głośna, potężna, nieskończenie melodyjna i figlarna, a zarazem technicznie wyśmienita, podtrzymująca niuansami więź z tematem utworu. Nat jest tu nieco bardziej stonowany, sprytnie miesza fragmenty totalnej energii ze spowolnieniami, wybijając te pierwsze na tych drugich.
Pogodność osiąga apogeum w tytułowym kawałku Zawinula, który wychodzi poza hard bop, a nawet prawie poza jazz, ciążąc w kierunku soulu, zbudowanym głównie z podnoszącej na duchu strukturze harmonicznej, zrelaksowanym plumkaniu na pianinie elektrycznym i nieprzyzwoicie melodyjnym temacie - utwór dużo prostszy od pozostałych, ale mistrzowski w swojej dziedzinie.
Na drugiej stronie albumu najbardziej przyciąga ucho Hyppodelphia - to najbardziej oldskulowy kawałek na liście, klasyczny hard bop z przełomu lat 50. i 60., powściągnięty w emocjach, przemawiający bardziej niedopowiedzianą, zamyśloną atmosferą. Sticks i Sack o' Woe (wchodzące nieco w boogie), utwory Juliana, są rozkoszne i zawierają czystą radość, ale brakuje w nich intensywności i przemyślności kompozycji Nata.
Oczywiście ten album nie odmienił oblicza czegokolwiek, jak na czas powstania można go nawet nazwać nieco wstecznym i konwencjonalnym (ale nie do końca sprawiedliwie, bo ma swój w jakimś stopniu wyjątkowy charakter). Ale jest czystą przyjemnością, żarem, pogodnością, intensywnością. Jest jednym z najlepszych obrazów hard bopu.
8.0/10
Komentarze
Prześlij komentarz