Cannonball Adderley: "Somethin' Else"
Łatwo wysunąć stwierdzenie, że najsłynniejszy album Juliana Adderleya to dzieło z ducha raczej Milesa Davisa niż oficjalnego lidera. To nie do końca prawda, ale w pewnej mierze owszem - pierwsze trzy utwory właściwie można by uznać za ostatnie dzieło osobnego jazzowego stylu, jakim był hard bop Milesa, to znaczy hard bop podlany cool jazzem. W roku 1958 ciężko wyobrazić sobie trębacza jako sidemana i rzeczywiście ciężko go tu sidemanem nazwać - jest autorem jednej z kompozycji (Cannonball ani jednej), na większości albumu ma pierwszeństwo gry (na dwóch utworach również zamyka wykonanie), w końcu spore fragmenty są całkowicie przesiąknięte duchem jego introwertycznej, chłodnej i głęboko klimatycznej twórczości, z którą gorącego, soulowego Adderleya nie utożsamiamy. Ale ten ostatni nie jest tu bynajmniej marionetkowym królem - można wręcz powiedzieć, że walczy ze swoim mentorem o panowanie nad atmosferą muzyki. I mimo początkowych porażek ostatecznie wygrywa.
Słychać to już na pierwszym i najlepszym kawałku - Autumn Leaves to generalnie wykonanie całkowicie Davisowskie, jesienne, zamyślone, jeden z najpiękniej nostalgicznych jazzowych utworów. Rozpoczyna się pięknym, głęboki tematem i emocjonalną, oszczędną solówką Milesa, które pozostawia sporo przestrzeni dla sekcji rytmicznej, swoją drogą bardzo mocnej na całym albumie, mimo że przesadnie nie wychodzącej przed szereg. Kończy się solówką Milesa w tym samym guście i swobodnym, leniwym zamknięciem Hanka Jonesa. Podkreślam jednak słowo "generalnie", bo prawa nostalgii zostają zawieszone na czas pogodnej, gorącej i porywającej solówki Adderleya, nawet jeśli i w niej jakiś pierwiastek melancholii można odnaleźć. Tu Miles wygrywa, ale już w jednym z ładniejszych jazzowych wykonań Love for Sale niekoniecznie, bo tym razem sekcja rytmiczna z nieco egzotycznie bębniącym Artem Blakeyem stoi po stronie lidera. Do lekkiej, pogodnej piosenki Cole'a Portera Miles wprowadza tyle mroku i melancholii, ile to tylko możliwe, kończąc frazy w rejonach minorowych - gdy tylko nadchodzi szybkie i ciepłe solo Adderleya, wszystko się rozjaśnia.
W tytułowej kompozycji żaden z dwóch solistów nie próbuje przesadnie mocno narzucać swojej wrażliwości artystycznej i wychodzi z tego bardzo ładny, jakkolwiek dość zwyczajny hard bop. Dwa ostatnie utwory to już z kolei dominacja estetyki lidera - szybkie i gorące One for Daddy-O oraz powolne, bardzo ciepłe i soulowe Dancing in the Dark, kieszonkowa ballada, na której Milesa nie ma w ogóle.
Klasowy dysk. Oczywiście nikt tutaj prochu nie wynajduje, dla takiego Milesa to już właściwie hard bopowy łabędzi śpiew, ale to jeden z wyższych szczytów klasycznego bopu z jednym mocarnie klimatycznym kawałkiem. Czysta przyjemność.
8.0/10
Komentarze
Prześlij komentarz