Black Flag: "Damaged"

1981

Nie można temu albumowi odmówić autentyczności. Emanuje wściekłością, agresją, brutalną energią, połączonymi z rozczarowaniem światem i samym sobą, gniewną depresją - i robi to bez cienia pretensjonalności, co w rocku wcale często się nie zdarza (mimo że częste są próby, by to osiągnąć). Za tak szczere negatywne emocje zabiłaby większość metalowców i hardcore'owców różnej maści. Ten sukces zapewniły przede wszystkim dwa czynniki - brudne, ostre, złowrogie i hałaśliwe brzmienie gitar i nie mniej brudny i ostry, pogrążony we wściekłości aż do obłędu, chropowaty i krzykliwy wokal Henry'ego Rollinsa. Ten drugi czynnik zwłaszcza jest godny uwagi i powiedziałbym, że dla niego samego warto ten album usłyszeć. Ale do tego dochodzi jeszcze wsparcie w postaci ostro zaznaczonego rytmu, ponurych i agresywnych riffów czy nawet takichże sekwencji akordów.

Z lepszych kawałków warto wymienić chociażby What I See ze zmiennym rytmem i wyjątkowo ekspresyjnym wokalem Rollinsa na pograniczu śpiewu i krzyku; TV Party, chyba najbardziej chwytliwy i melodyjny kawałek, z urzekająco prostackim refrenem, istne punkowe responsorium; Damaged II z wyjątkowo swobodnie i ostro poczynającymi sobie gitarami i brutalnymi riffami oraz bardzo niestałym rytmem; w końcu najlepsze na liście Damaged I, w którym już nie tylko gitary i wokal, ale nawet rytm i układ akordów wyrażają nieposkromioną, ponurą wściekłość.

Choć wbrew pozorom nie jest to wcale muzyka bardzo prostacka (w każdym razie od niechlubnych możliwości punku bardzo daleka w tej materii), to jednak trochę może znudzić jako cały album, zwłaszcza że prawie wszystkie piosenki są utrzymane w konwencji niemal identycznej. Szanuję ją jednak bardzo za szczerość, no i za przetarcie szlaków paru zespołom, które nie straciły wiele na autentycznej agresji, ale wyrażały już ją poprzez ciekawsze kompozycje.


6.5/10

Komentarze