B. B. King: "Live at the Regal"
Panuje powszechna zgoda co do tego, że to jeden z kilku najlepszych bluesowych albumów w historii, a już zwłaszcza jeśli chodzi o blues elektryczny. To bardzo możliwe, w obrębie elektrycznym może nawet być tym najlepszym. Składają się na to dwa czynniki, wielkość B. B. Kinga i relatywnie silny opór wobec głównego problemu bluesa. Główny problem bluesa - szczególnie elektrycznego - jaki jest, wiadomo: powstały w nim jedna-dwie piosenki, powtarzane w kółko ze zmienionymi tekstami. Żartuję sobie, ale ten żart to niestety hiperbola realnej przypadłości gatunku - perwersyjnej wtórności, która sprawia, że mimo iż bluesowe brzmienie jest mi całkiem miłe, nie widzę sensu obcowania z więcej niż góra kilkunastoma najlepszymi albumami z kanonu. Live at the Regal nie wystrzega się tego problemu, prawie wszystkie piosenki są do siebie bardzo podobne, natomiast stara się go złagodzić, jak tylko może. Po pierwsze album jest krótki, a po drugie bardzo ciągły. Zawiera nie tyle dziesięć piosenek, co jeden wielki medley, a więc mniej lub bardziej jednorodne dzieło, a więc jakoś ta powtarzalność bluesa jest tu poskromiona. Dodatkowym klejem jest koncertowa formuła - piski publiczności i zapowiedzi piosenek dokładają się w pewien sposób do jednolitości.
No a poza tym, a raczej przede wszystkim - wyrazista, melodyjna, ciepła gitara i równie ciepły, mocarny głos legendy, przyjemne improwizacje (szkoda, że nie ma ich więcej) i solidny zespół, który wydaje się doskonale rozumieć z liderem, pasować do niego jak garnitur szyty na miarę. Fortepian i zwłaszcza sekcja dęta dają potężny groove. W niektórych momentach robi się naprawdę, ale to naprawdę intensywnie i można się zatracić, mimo że to dość prosta muzyka. Moim ulubionym utworem jest chyba Please Love Me - osiąga szczyt taneczności, ciepła, energii i intensywności instrumentalnej. Wyróżniłbym jeszcze Sweet Little Angel, obdarzone jest wyjątkowo energicznym i zaangażowanym wokalem oraz jedną z najlepszych solówek gitarowych na płycie. Pozostałe kawałki, których rozgraniczanie byłoby dla mnie zadaniem dość karkołomnym, to niemal bez wyjątków po prostu bardzo dobry blues.
Muzyka prosta, ale szalenie energiczna, przyjemna, szczera i ciepła. To niezła ironia losu, że z gatunku, którego sama nazwa oznacza smutek, a korzenie są jakie są, zrodził się jeden z najbardziej pogodnych i ciepłych albumów, który momentami wręcz każe tańczyć. Album koncertowy nie od parady - ma bardzo koncertową, spontaniczną atmosferę i przenosi słuchacza do klubu, w którym został nagrany.
7.0/10
Komentarze
Prześlij komentarz