Arnold Schoenberg: II kwartet smyczkowy
Większość dzieł Schoenberga postrzegam jako opowieści, utwory bardzo fabularne, mimo że nie mające nic wspólnego z obrazowością. Z drugim kwartetem jest nieco inaczej, jest bardziej bezpośredni, jest raczej pięknym workiem z parzącymi emocjami niż misternie skonstruowaną powieścią - może nie jest tej Schoenbergowskiej narracyjności pozbawiony zupełnie, ale jak pierwszy kwartet opowiada całą powieść, tak ten ewentualnie jedną scenę, dialog, góra krótkie opowiadanie. Nie ma tak niesamowitej faktury, nie jest taką potężną konstrukcją. Została tu natomiast, a nawet została zmaksymalizowana inna przepiękna przypadłość muzyki wiedeńskiego geniusza - przeszywające, drążące, ciskające gromy eksplozje najgłębszych ludzkich emocji, wyjęte z samych trzewi, odessane od myśli.
W obrzydliwym uproszczeniu można by powiedzieć, że poza tymi wybuchami mamy w tym kwartecie jeszcze tylko trampoliny dla nich (ale są to czasem trampoliny olśniewające, jak wolniejsze, cichsze, walcowe fragmenty drugiej części). Gdy wydaje się, że już w drugiej części osiągnięte zostało apogeum, w trzeciej Schoenberg dokłada do kwartetu najbardziej świdrujący z głosów - sopran, a wówczas wszelkie granice napięcia zostają przekroczone; te sześć minut to jedne z najściślej najintensywniejszych w historii muzyki, brzmią jakby ludzkie emocje przemieniły się w błyskawice i zaczęły tańczyć po nieboskłonie. O takich sprawach jak melodyczna inteligencja, wstrząsające harmonie, drapieżna dynamika i przemyślane zarządzanie brzmieniem nie muszę być może wspominać, bo jak łatwo się domyślić na nich właśnie są te wybuchy zbudowane. Mimo że brakuje mi tu tego powieściowego rozmachu i złożoności jak choćby z pierwszego kwartetu czy Verklärte Nacht, miałaby ta kompozycja szansę tamte przebić, gdyby nie lekkie rozmycie się materiału w najsłabszej, a najdłuższej części finalnej.
8.5/10
Komentarze
Prześlij komentarz