Arnold Schoenberg: I symfonia kameralna

1906 / Op. 9 / Royal Concertgebouw Orchestra, Riccardo Chailly, 1994

Schoenberg to przynajmniej z pozoru jeden z kompozytorów mroczniejszych, ale potrafił też w genialny sposób przekazywać emocje ciepłe, pozytywne, pełne głębokiego szczęścia. Pierwsza symfonia kameralna jest jednym z bardziej transparentnych tego przykładów. Utwór zdaje się na swój sposób dążyć do realizacji idei czystej emocjonalnej energii, niekoniecznie radosnej, ale na pewno pozytywnej, budującej. Wieczna zmienność harmonii, melodii, rytmu, brzmienia - poszczególne fragmenty utworu zdają się połączone głównie powracającym pod zmienionymi postaciami motywem przewodnim - sprzyja budowaniu coraz to nowych, coraz to innych erupcji emocjonalnych, które składają się na jedną wielką erupcję dźwięku, energii i uczuć, jaką ten utwór można nazwać. Wiele pomniejszych i jeden moim zdaniem główny - genialny, genialny zaprawdę, choć nieco przedwczesny klimaks dzieła (gdzieś w dwóch trzecich długości), natchnione crescendo. Formalnie - fakturalny labirynt; gąszcz, gąszcz instrumentów, który składa się na utwór przypominający raczej właśnie rozrośnięty, rozpasany do granic, silnie kontrapunktowy utwór kameralny niż symfonię. Każdy lub niemal każdy instrument jest mocno zindywidualizowany, każdy głos jest cienki, to znaczy niepowielony lub ledwo powielony - brak tu ciężkich mas dźwiękowych, które w prawie każdej symfonii przed Schoenbergiem spełniały mniejszą lub większą, ale na ogół wymierną rolę. Fascynujące dzieło, przy czym dla mnie nie do końca zrozumiałe, i formalnie, i nastrojowo; lubię je potężnie, lecz wolę wiele innych utworów Schoenberga.


8.0/10

Komentarze