Antonín Dvořák: III symfonia
Nie do końca rozumiem tę symfonię, ale bardzo ją lubię. Przede wszystkim za pierwszą część, która stanowi istne muzyczne bachanalia bez czci i wiary; te podrygi, te przejścia w tę i z powrotem (właściwie cały ten fragment brzmi jak jeden wielki, niekończący się łącznik, który zmierza nie wiadomo od czego i nie wiadomo do czego) od gigantomańskiego, wagneriańskiego patosu ocierającego się o rubaszność do nieszczerze spokojnych, sielskich właściwie, niemal rustykalnych fragmentów - dalekie to od standardowo pojmowanej burzy emocji w romantyzmie. Wolę gdy za tego typu nawalaniem stoi coś wyższego, ale i tak bardzo mi się to podoba, między innymi dzięki mocnym pomysłom kontrapunktowym i modalnym czy zręcznemu żonglowaniu przewodnim motywem. Może przez siłę uderzeniową tego wstępu druga część, już w tradycyjnie romantyczny sposób sentymentalna, nie robi na mnie takiego wrażenia jak może powinna, wydaje się trochę nieszczera po tym, co usłyszałem przez chwilą, mimo że bardzo ładna jest i ciężko się przyczepić, a smutny motyw na to esencja patetycznego romantyzmu w pozytywnym znaczeniu. Finał powraca do bachanaliów, aczkolwiek nie są już tu one tak obrazoburcze, tchną takim zupełnie szczerym, nieironicznym optymizmem.
Nieokrzesane to trochę jeszcze, ale nieśmiało błyska geniuszem Dvořáka, który buchnie później.
7.0/10
Komentarze
Prześlij komentarz