Anderson Valley: The Kimmie, the Yink and the Holy Gose
Choć Anderson Valley to żaden tam prymus amerykańskiego craftu, mam do tego browaru spory sentyment. To za sprawą jego piw po raz pierwszy zetknąłem się z zaoceanicznym dorobkiem piwowarskim. Nie gościł u mnie od dwóch i pół roku, a teraz powraca - z gose, które warzy od 2013 roku, czyli od czasów, kiedy w Polsce mało kto o gose słyszał.
Opakowanie
Klimatyczna etykieta z niedźwiedzio-jeleniem i lasem oraz firmowy kapsel.
8/10
Barwa
Klarowne, jasne złoto, świetny gaz.
4,5/5
Piana
Bardzo obfita i puszysta, ale kiepsko z trwałością.
2/5
Zapach
Skóra i cytryna - to dwa główne elementy, które łączą się ze sobą w świetny sposób, tym lepszy, że lądują na subtelnym, miękkim podłożu słodowym o mocno zbożowym profilu. Rześki, nienachalny, bardzo przyjemny.
7,5/10
Smak
Strasznie fajny. Dalej mocno cytrynowo-skórzany, tutaj ze znaczną przewagą cytrynowości, natomiast prawdziwym hitem jest gra smaków podstawowych - mocne uderzenie kwaśności na przełknięciu, która jednak znika niemal błyskawicznie, co czyni piwo jednocześnie bardzo rześkim, wyrazistym i łagodnym. Jest też sól, ale bardzo symboliczna - szkoda. Niezobowiązujące piwo, dość proste, ale bez cienia uchybienia.
7,5/10
Tekstura
Bez zastrzeżeń.
5/5
Bardzo fajne piwo o pięknej lekkości. To jednak nie ta Ameryka, która zawstydza cały piwowarski świat - lepsze gose warzy choćby AleBrowar, także tego. Interpretacji Anderson Valley mimo wszystko brakuje odrobinę pazura.
7.0/10
Komentarze
Prześlij komentarz