Alfred Sznitke: Requiem

1975 / wykonanie: Igor Khudolei, Russian State Symphony Orchestra, Russian State Symphonic Cappella, Valeri Polyansky, 1997

Alfred Sznitke, który kojarzy mi się z raczej abstrakcyjnymi (post)modernistycznymi szaleństwami, udowodnił swoją wartość w roli kompozytora nieco bardziej tradycyjnego i odświeżył w piękny sposób formę requiem. Muzyka to jak na niego wielce obrazowa, co prawda oczywiście wciąż dziwaczna diabelnie przy konkurencyjnych utworach Verdiego czy Mozarta, ale kompozytor trochę wstrzymał konie – zaledwie rok po wydaniu na świat totalnie wariackiej Pierwszej Symfonii. I bardzo dobrze zrobił, bo choć uwielbiam jego abstrakcje, tak tutaj uzyskał dzięki temu muzykę we wspaniały sposób sugestywną, mistyczną, uduchowioną. Z mocnym naciskiem na te duchy. 

Wstęp jest jeszcze bardzo tradycyjny - to dramatyczny, acz bardzo subtelny i spokojny lament nad umarłym. Od Kyrie zaczynają się jednak dziać rzeczy bardzo dziwne, otóż przenosimy się wraz z nieboszczykiem w zaświaty, mi w każdym razie się wydaje, że Sznitke próbuje naśladować tym eterycznym damskim chórem, wspomaganym przez tajemnicze cymbały, atmosferę miejsca pełnego duchów – i robi to naprawdę znakomicie. Jeszcze bardziej obrazowo jest w całej sekwencji Dies Irae, gdzie mocno dysonansowa muzyka z groźnym wokalem, złowieszczymi organami, potępieńczymi trąbami, fatalistycznymi kotłami i tak dalej stwarza wizję sądu ostatecznego przyprawiającą o dreszcze. Dopiero w jej dwóch ostatnich częściach, Recordare i Lacrymosa, nadciąga nieznaczne uspokojenie. Uroczyste offertorium przenosi nas jakby w te mniej surowe rejony sądu ostatecznego, choć dalej daleko do nieba – muzycznie jest trochę mniej ekscytująco niż dotychczas. Delikatne, medytacyjne Sanctus igra z ciszą i choć nie wyzbywa się bynajmniej napięcia, jest pewną ostoją spokoju. Benedictus konsekwentnie za nim podąża, stopniowo prowadząc do cieplejszych tonów. Agnus Dei przywraca zaduszną atmosferę z Kyrie i wspaniałą muzykę, w której można się w osobliwy sposób rozpłynąć. Credo można nazwać szczęśliwym zakończeniem – wreszcie pojawiają się jakieś optymistyczne, pocieszające po tej smutnej tułaczce tonacje, ponadto Sznitke nie może powstrzymać się tu od polistylizmu i zupełnie bezczelnie wpieprza rockową perkusję i jakąś gitarę elektryczną, prowadząc ten fragment do witalnego finału w jakiejś fuzji klasycznej muzyki wokalnej z prog rockiem. Dusza zmarłego znalazła więc chyba spokój, tymczasem jednak na ziemi ciągle przebywają niczego nieświadomi żałobnicy – mam wrażenie, że w klamrowym, nawiązującym do pierwszej części zakończeniu utworu, Sznitke przenosi nas z powrotem na trwający pogrzeb. 

Muzyka ta jest więc tak działająca na wyobraźnię, że byłem w stanie wymyślić do niej rys fabularny. Poza tym po prostu pięknie brzmi i dostarcza silnych duchowych przeżyć. Dziełem genialnym może nie jest i Sznitke ma lepsze rzeczy w repertuarze, ale trzeba to usłyszeć; dla przyszłych pokoleń to powinien być taki sam klasyk muzyki sakralnej jak dla nas Requiem Verdiego. Tego życzę przyszłym pokoleniom.


8.0/10

Komentarze