Alfred Sznitke: I symfonia
Dzieło przepotężne i skomplikowane, z tego powodu ciężkie do opisania. Muzyka niesamowicie zmienna, muzyka obrazoburcza i anarchiczna, kolaż cytatów z prawie całej historii zachodniej muzyki klasycznej, przyozdobiony jazzem i umieszczony w nieprzewidywalnym, wariackim świecie dysonansowego, niepokojącego brzmienia XX wieku. A przede wszystkim muzyka szaleńcza. Szaleństwo wydaje mi się tu głównym motywem. Powstało wiele muzyki chaotycznej, zmiennej, dziwaczącej, hałaśliwej – ale prawie żadna nie sprawia wrażenia, jakby chciała celowo wyrazić ideę szaleństwa. Pierwsza symfonia Sznitkego sprawia. Nienormalnie wielka orkiestra i zakres instrumentów, wymieszanie cytatów z najrozmaitszych epok, indeterminizm, neurotyczne przechodzenie z ciszy do hałasu, niepokojące, dość agresywne brzmienie. Muzyczny dom wariatów, ale fascynujący, piękny, imponujący.
Już pierwsza część swoim początkiem, narastającą lawiną dysonansowych dźwięków, wytwarza atmosferę bezkompromisowego, epickiego szaleństwa, jeśli coś takiego istnieje. Później następuje kilkunastominutowa batalia ciszy z dźwiękiem, również zakropiona szaleństwem oraz dużą dawką niepokoju. To ciągła rozmowa rozmaitych instrumentów bez jasno określonych reguł - nigdy nie wiadomo, na co Schnittke wpadnie za parę sekund. Ot na przykład cytat z piątej symfonii Beethovena zaraz po paru uderzeniach w gong. Reguła jest tylko jedna - intrygujące brzmienie, pełne nie do końca zrozumiałej potęgi. Druga część zaczyna się fragmentem czysto barokowej muzyki, którą po paru taktach deformuje współczesność. Ten wesoły barok w tym miejscu jest aż podejrzany i wcale wesołości nie wprowadza – jest jak kolejny wariat w psychiatryku. I tak zaczyna się żonglerka przeróżnymi motywami i cytatami - poza barokiem dostajemy jeszcze klasycyzm, romantyzm, jazz, ragtime, marsze i pewnie parę innych. Jest tego tak wiele i zmienia się tak szybko, nakładając na siebie w dodatku, że nie sposób wszystkiego wychwycić, a tym bardziej wymienić. Po tym hałaśliwym kolażu chwila konsonansowego wytchnienia - przyjemna jazzowa improwizacja na skrzypce i fortepian. Wkrótce przechodzi w smyczkowy horror i kolejne cytaty. Trzecia część jest w pewien sposób odmienna. Oddaje trochę szaleństwa na rzecz tajemnicy, ponadto jest mniej nieprzewidywalna i poszarpana, bardziej ciągła i tradycyjna, choć oczywiście również mocno pochrzaniona. Pełna dramatyzmu, tragizmu, grozy, a również tak rzadkiego w tym dziele spokoju pod koniec. Trochę mniej ekscytująca od pozostałych. Gigantyczna część czwarta powraca do wariactwa. Wyjątkowo mocno upodobał sobie Schnittke jeden z motywów "Requiem" Verdiego - można powiedzieć, że spory fragment tej części to jego deformacja, operacja na nim, wariacja na jego temat. W międzyczasie kolejna jazzowa (konkretnie swingowa) improwizacja, po której z impetem wparują organy. Znów na niepokojącym, dysonansowym tle mieszają się różne cytaty i nigdy nie wiadomo, co wyskoczy za chwilę. Całość kończy się tą samą narastającą kakofonią trąb, smyczków, dzwonów i bębnów, która rozpoczynała pierwszą część.
Kompozycja wybitnie trudna w odbiorze. Bardzo mi się podoba, choć nie do końca ją rozumiem. Właściwie to rozumiem ją tylko momentami. Malarstwo Hieronima Boscha jest pierwszym, z czym mi się kojarzy. Drugim jest proza Thomasa Pynchona (notabene „Tęcza grawitacji” powstawała mniej więcej w tym samym czasie – przypadek? ... nie do końca! Słowo klucz: postmodernizm). Zarówno obrazy Boscha, jak i „Tęcza...”, podobają mi się bardziej. Jak i parę późniejszych prac Sznitkego.
8.0/10
Komentarze
Prześlij komentarz