Alfred Hitchcock: "Północ - północny zachód"
Czasem warto zrobić krok do tyłu. Hitchcock pomiędzy psychodelicznym "Zawrotem głowy" a psychotyczną "Psychozą" porzucił na chwilę makabryczne oblicze swojej twórczości, które zapoczątkował "Sznur", by powrócić do tematów "łagodniej" kryminalnych, zawiłych konspiracyjnych intryg na skalę międzynarodową, tematów szpiegowskich i kinematograficznej elegancji w każdym calu znanej chociażby z "Osławionej", a poskutkowało to powstaniem filmu, który mieści się moim zdaniem na podium dorobku wybitnego reżysera. Brakuje tu co prawda atmosfery, jaką epatują te dwa filmy Hitchcocka, które cenię wyżej, natomiast scenariusz jest diabolicznie wciągający, inteligentny (choć trochę zbyt finezyjny), z mnóstwem zgrabnych zwrotów akcji i świetnie poprowadzony, dynamiczny jak mało który; doskonale wykreowana jest główna postać, zarówno na papierze, jak i wcielona w życie przez idealnie dobranego Cary'ego Granta, który chyba przebił tu nawet poniekąd podobną rolę Jamesa Stewarta z "Okna na podwórze"; dialogi perfekcyjnie inteligentne i przepysznie zabawne; oprawa wizualna elegancka i przemyślana, oprawa dźwiękowa uszyta na miarę. To jest dosyć proste kino, właściwie można je nazwać eleganckim kinem rozrywkowym, ale jako takie - prawie idealne.
7.5/10
Komentarze
Prześlij komentarz