Alejo Carpentier: "Podróż do źródeł czasu"

1953

W drugiej dekadzie XXI wieku motyw egzystencjalnego wyzwolenia poprzez porzucenie cywilizacji na rzecz maksymalnie prostego, pierwotnego życia w zgodzie z naturą wydaje się bardzo przetrawiony, wręcz przaśny, a sama perspektywa zdobycia się na podobny czyn brzmi tak głucho i nie do urzeczywistnienia, że już pewnie nawet dzieci na odległość wyczuwają jej niezrównaną donkiszoterię. Okazuje się tymczasem, że ponad sześćdziesiąt lat temu powstała powieść, która nawet w dobie Google street view potrafi tym motywem bardzo wciągnąć, wzruszyć i skłonić do zacnej dawki refleksji. Mało tego, naprawdę uwierzyłem głównemu bohaterowi w jego katharsis, które nadeszło wraz z cofnięciem się do pierwotności. Już samo to sprawia, że chylę czoła przed autorem. 

Urzekła mnie konstrukcja książki - całkowite wykluczenie dialogów i pierwszoosobowa narracja to niby nic nadzwyczajnie błyskotliwego, ale tu daje rewelacyjny efekt. Tekst jest nie tyle historią, co jedną wielką myślą, przynosi wrażenie, że siedzi się w głowie głównego bohatera i nie fizyczna, rzeczywista wędrówka się tu dokonuje, lecz przede wszystkim wędrówka myśli. A prowadzi to do mocnego zespolenia z tą anonimową i wyrazistą jednocześnie postacią i sprawia, że można przeżywać sytuację wraz z nią. To oczywiście nie tylko zasługa sposobu narracji, ale połowicznie mimowolny powrót bezimiennego bohatera do cywilizacji wzbudził we mnie smutek, dyskomfort i napięcie, a gdy przedłużały się próby powrotu do dżungli, niecierpliwiłem się wraz z nim. 

Jednak ta konfrontacja natury z cywilizacją, ta oczyszczająca podróż do źródeł czasu, to tylko druga połowa książki, a pierwsza jest co najmniej równie dobra. Przemyślenia bohatera-narratora na temat kondycji współczesnego świata, zwłaszcza kultury europejskiej, rozważania z muzyką w tle lub na pierwszym planie (błyskotliwa, alegoryczna podróż po kolejnych częściach IX Symfonii Beethovena), portret ogarniętego pustką intelektualisty, świetnie rozpisana i bardzo aktualna postać sztucznie (acz we własnym mniemaniu prawdziwie) uduchowionej i ukulturalnionej Mouche, której cząstkę niejeden czytelnik może w sobie odnaleźć, później wyśmienicie przeciwstawiona Rosario (ta jeszcze później przeciwstawiona Ruth – ciekawy tercet, jedna z niezliczonych odnóg) – wszystko to dostarcza dużo okazji do zachwytu i spostrzeżeń bardzo świeżych. 

Język nie jest może ekscytujący czy oryginalny, ale bardzo piękny, naładowany symbolizmem, malowniczy i ciepły, w zręczny sposób przyoblekający opisy przyrody w metafizyczne szaty. Łączy względną prostotę i silną obrazowość z głębią przekazu. 

Są nie takie krótkie momenty niezachwycające, spokojniejsze, ale ostatecznie to wybitna powieść, niedługa i pozornie dość liniowa, a w gruncie rzeczy posiadająca mnóstwo odnóg, których nie sposób w komplecie tu wspomnieć.


8.5/10

Komentarze