Albert Ayler: "Spiritual Unity"

1965

W wielu aspektach Spiritual Unity to najśmielsza, najbardziej radykalna forma jazzu, jaką można było usłyszeć do momentu wydania albumu (nie mówię, że Ayler zrobił największy krok w historii jazzu, ale po prostu stanął najdalej). Ostre oblicza Cecila Taylora i Sun Ra miały dopiero nadejść, Coltrane w tamtym czasie dopiero zaczynał myśleć o free, Ornette Coleman nie rozluźnił struktur w równym stopniu chyba nigdy. Tak swobodnie do tej pory nie było. Sunny Murray na perkusji w ogóle nie jest zainteresowany rytmem, a chyba tylko tłem brzmieniowym, Gary Peacock na basie nawet nie próbuje osadzić gry Aylera w jakiejś harmonii, a raczej stara się odnaleźć z nim tytułową duchową jedność, grając osobno, a jednak w jakiś telepatyczny sposób razem. Album ten to jednak przede wszystkim wielki Albert Ayler. Niemal obrazoburcze połączenie prymitywizmu, objawiającego się w dixielandowych tematach rozpoczynających i kończących utwory, z podejściem wybitnie awangardowym, nawet nie współczesnym, a przyszłościowym. Te melodie rodem z Nowego Orleanu błyskawicznie zostają jednak zdegenerowane, zmutowane, zdekonstruowane na czynniki pierwsze właściwie tak, jak dekonstruował figury Picasso - i wtedy zaczyna się odjazd. Esencja muzyki tego albumu to nie melodia, nie harmonia, nie rytm, a przede wszystkim sposób gry na saksofonie, samo brzmienie. W dalszej kolejności to brzmienie połączone z tłem perkusyjno-basowym, ale nie oszukujmy się, album byłby świetny nawet gdyby wyciąć Peacocka i Murraya (choć na pewno nie tak świetny jak samotne peregrynacje Braxtona). Ayler wyprawia z instrumentem rzeczy niestworzone, chce jakby dostać się do jego struktury materialnej, przenieść na zapis dźwiękowy jego właściwości fizyczne. Wyrzucając z siebie krótkie, całkowicie atonalne frazy, charczy, piszczy, skrzypi, rżnie, zawodzi, jęczy, trąbi, drży, trzeszczy i ryczy, eksplorując barwę dźwięku... może nie do granic możliwości, co pokażą nam później choćby Brötzmann i Braxton, ale do miejsca od tych granic niedalekiego. Chce nadać swojemu saksofonowi osobowość. I nadaje - czasem zastanawiam się, czy tytuł odnosi się do związku trójki muzyków, czy raczej do związku Aylera z jego saksofonem. Ta druga interpretacja pasuje nawet bardziej. Jednocześnie ta muzyka wciąż zachowuje pewną przystępność. Częściowo to na pewno dzięki łagodnym bądź co bądź tle - Murray wykorzystuje swoją perkusję skrajnie delikatnie jak na free jazz, a czego by się nie robiło z kontrabasem, to raczej nigdy nie będzie brzmiał ostro, aczkolwiek również w grze Aylera jest coś lirycznego, łagodnego jak na takie eksperymenty, być może dzięki powiązaniom z dixielandem, które tu pobrzmiewają.

Żaden z czterech utworów nie jest do pominięcia, ale zdecydowanie ostatni robi największe wrażenie. Jest po prostu najbardziej intensywny, nieustępliwy, radykalny, Ayler najmniej pieści się ze swoim instrumentem. Na drugim miejscu postawiłbym The Wizard, mniej spektakularny i wirtuozerski, ale może nawet bardziej agresywny, na trzecim pierwszą wariację Ghosts, a na czwartym chwilę wytchnienia w postaci Spirits, w którym spirytualizm czuć może najmocniej. Bo tak w ogóle to wbrew tytułowi wcale duchowość tego albumu mnie nie obezwładnia, w każdym razie do metafizycznych właściwości muzyki Coltrane'a jest tu jak dla mnie bardzo daleko.


Ayler nie stoi nawet na moim podium free jazzmanów. Jednak jego muzyka, ten album zaś może w szczególności, to fascynujące zjawisko o potężnym wpływie, który miałem okazję odczuć na żywo nawet zaledwie dwa lata temu na koncercie Petera Brötzmanna.


8.5/10

Komentarze

  1. Kurde, być na koncercie Brötzmanna to musi być coś. Na żywo usłyszeć jego wspaniały i niezwykle brutalny sposób gry to zapewne niezwykłe przeżycie.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Prawdę mówiąc, było to przeżycie o tyle niezwykłe, co i straszne - koncert odbywał się w małej sali, a ja usiadłem tak, że miałem saksofon Brötzmanna, bo ja wiem, metr-dwa przed sobą. Brutalność tej muzyki wskakuje na zupełnie inny, poważniejszy wymiar, kiedy w grę wchodzi obawa o uszkodzenie słuchu. Tym niemniej to doświadczenie z perspektywy czasu mocno rozwinęło moje postrzeganie sztuki.

      Usuń
    2. No cóż, jak gdzieś już tracić słuch to na koncercie Brötzmanna :D

      Usuń

Prześlij komentarz