Akira Kurosawa: "Rashōmon"
Długo trzymałem się z dala od Kurosawy po zobaczeniu "Siedmiu samurajów", których rzekomego geniuszu nie uznałem; nieunikniona druga szansa w końcu nadeszła i dzięki niej nie mogłem się doczekać kolejnych. W młodszym o cztery lata Rashōmonie japoński reżyser również opiera się na całkiem wciągającym, kryminalnym scenariuszu osadzonym w czasach samurajów, nie gorszym niż w jego najsłynniejszym dziele, ale tym razem zespala go ze słodko-gorzką (z przewagą goryczy mimo zakończenia) refleksją psychologiczną i etyczną, a ponadto stosuje ciekawą, wyprzedzającą epokę narrację. O ile może refleksja nie jest zachwycająco głęboka ani skomplikowana, o tyle przedstawiona z wielkim smakiem (trochę tylko zbyt dosłownie wytłuszczona na sam koniec, odbiera to odrobinę subtelności, bo było zbędne) dzięki ciekawej rozgrywce i fantastycznej, dojrzałej ekspresji twarzy aktorów, oprawionej w oszałamiające momentami zdjęcia. Kamera nie skupia się zresztą tylko na twarzach - wielkie wrażenie zrobił na mnie cykl scen deszczowych; monumentalna sceneria w zestawieniu z również jakby monumentalną ulewą dały wyrazistą atmosferę sytuacji wielkiej powagi. Dość bergmanowski obraz, tylko z nieco skarlałą treścią w porównaniu z większością dzieł Szweda (ale i od wszystkich ważniejszych starszy). Nakręcenie takiego kawałka kina w Japonii dokładnie w połowie XX wieku robi ogromne wrażenie, większe jeszcze niż film sam w sobie. Teoretycznie dużo bardziej rozwinięte i zaawansowane kinematografie, i to razem wzięte, do czasu Rashōmona zdążyły nakręcić tyle lepszych filmów, że dałoby się je policzyć na palcach jednej ręki i najprawdopodobniej jeszcze trochę palców by zostało.
8.0/10
Komentarze
Prześlij komentarz