Herbie Hancock: "Empyrean Isles"

1964

Enigmatyczny, kreatywny, inteligentny i niebywale klimatyczny album - w Davisowskim stylu drugiej połowy lat 60. i oparty w 3/4 na ludziach Milesa z tego okresu, ale przecież nagrany jeszcze na koniec pierwszej połowy dekady, więc właściwie uprzedzający fakty. No i nawet w dyskografii Davisa, którą uważam za najtłustszą w historii "muzyki albumów", miałby wysoką pozycję. Zdystansowany, tajemniczy, wysublimowany post bop, który całkiem często przekracza swoje granice i wchodzi na teren awangardy - subtelnej, eleganckiej, nie bezkompromisowej, ale już awangardy.

Mówiąc krótko, kompozycje Hancocka są bardzo interesujące, a gra całego zespołu bardzo poszukująca, więc praktycznie przez cały czas jest to muzyka gęsta, którą można czytać jak książkę. Formalne walory przekładają się na wyraz artystyczny: oryginalne koncepcje utworów, bystre zarówno jeśli chodzi o tematy - przedefiniowane, rozszerzone na coś więcej niż wstęp i zakończenie - ale też modelowanie faktury i płynna struktura harmoniczna stwarzają pole do zbudowania niejednoznacznej, tajemniczej, nawet dość mrocznej, dla mnie esencjonalnie jazzowej atmosfery - trochę chłodnej, ale czasem krótko i intensywnie wybuchającej emocjami. Zespół to pole wykorzystał: Hancock, Williams i Carter poprzez swą kreatywną i błyskotliwą grę upletli niemal widmowy klimat (słyszymy tu formowanie się najlepszej, najbardziej autonomicznej sekcji rytmiczno-harmonicznej w historii jazzu), a Freddie Hubbard, tylko czasem i nie do przesady daleko odchodząc od bopu, nadał temu nieco cielistości brzmieniowej i emocjonalnej.

Niewielka liczba utworów, za to każdy jest oryginalny i dopracowany. One Finger Snap pociąga swoją natychmiastowością (blitzkriegowy temat i szybkie solówki) i surowością (fragment gry bez pianina), ma bardzo intelektualne solówki Hancocka i Williamsa, który pokazał, że solówka perkusyjna nie musi być ani popisówką, ani ukłonem dla perkusisty. Oliloqui Valley to mój faworyt, utwór o fascynująco niestabilnej strukturze harmonicznej, z najmocniejszym z tych wybuchów emocjonalnych, o których wspomniałem (pod koniec gry Hubbarda), z pięknym enigmatycznym tematem, z olśniewającym popisem możliwości Rona Cartera. Cantaloupe Island to oddech na pogodniejszy, typowo Hancockowy kawałek oparty na pogodnym ostinato fortepianu i basu, zwiastujący funkowe oblicze duszy pianisty, które odsłoni się za parę lat. The Egg to najpełniej awangardowy utwór, również zasadzony na powtarzalnym motywie sekcji rytmiczno-harmonicznej, ale tym razem nie pogodnym, a niemal opresyjnym, mrocznym, na którego tle Hubbard snuje przeciągłe frazy. Wkrótce powtarzalny motyw ulega przekształceniom, rozrzedza się i oswobadza, aż do długiego momentu, w którym muzyka przybiera formę czegoś, co można by wręcz nazwać free jazzem, jakkolwiek bardzo łagodnym, impresyjnym, pełnym przestrzeni - swobodnej wymiany dźwięków i motywów między muzykami. Mroczny temat powraca na sam koniec, kończąc album w ciemności.

Album dość uniwersalny: nadaje się na całkowicie niezależny odsłuch w pełnym skupieniu, ale nadaje też na klimatyczne tło na deszczowy wieczór w towarzystwie dobrego alkoholu, i na wszystkie okazje pomiędzy tymi dwiema. Uwielbiam taki jazz. Nawet okładka mnie zdobywa.


8.5/10

Komentarze