Gajowice. Od rzeczywistości w górę

Z historycznego, turystycznego i prawie każdego innego punktu widzenia twarzą Wrocławia jest naturalnie Stare Miasto, tak jak w przypadku znacznej większości europejskich miast. Ciężko jednak byłoby stwierdzić, że jest ono tą twarzą również dla Wrocławia jako dla ogromnego ośrodka mieszkalnego, że reprezentuje te kilkaset tysięcy ludzi w ich codzienności. Przeciętny wrocławianin bywa na Starym Mieście częściej lub rzadziej, ale większość swojego czasu spędza w zupełnie innym otoczeniu. Jakie więc osiedla można by uznać za wrocławską przeciętność, swoiste tkanki bazowe miasta, esencję wrocławskiej codzienności? Oczywiście nie te ościenne, na których często czuć bardziej ducha byłej wsi niż obecnego miasta, ale też moim zdaniem nie bliskie centrum osiedla pokroju Ołbina (gdzie faktycznie mieszka największa część wrocławian), wciąż zbyt zabytkowe, poniemieckie i specyficzne, ani też nie sypialnie z wielkiej płyty jak Gaj czy Kozanów, gdzie z kolei Wrocławia poniemieckiego nie czuć praktycznie wcale.




Postawiłbym na osiedla takie jak Gajowice, a spośród nich być może na same Gajowice właśnie najprędzej. Pośrednie, obficie zaludnione (25 tysięcy mieszkańców, co daje dziewiąte miejsce w administracyjnym podziale na osiedla, ale już prawdopodobnie piąte w podziale historycznym), ulokowane nie za blisko i nie za daleko centrum, żywotne żywotnością codziennych spraw - prostych zakupów, szkół i spacerów, więc żywotne, ale nie tłoczne. Głównie mieszkalne, na którym niemiecka spuścizna prostszych czy bardziej finezyjnych, zwykle zaniedbanych kamienic, przeszywa się i zazębia z architekturą PRLu (głównie mniejszą, czasem większą jak monstrualne, przerażające bloczyska przy Lubuskiej) z drobniejszymi wstawkami Polski kapitalizmu. Z mnóstwem sklepów spożywczych, usług, paroma szkołami, większym kościołem i jakimś bardziej powszechnym miejskim obiektem, w tym przypadku stadionem. Trochę terenów zielonych, trochę ogródków działkowych, parę ruchliwszych ulic, ale nie za dużo. To jest wrocławski realizm.







Czasem myślę o Gajowicach (tak, czasem sobie siedzę i myślę o Gajowicach, a o co chodzi?) wręcz w kategoriach takiej urbanistycznej sielanki, pozwalającej poczuć poezję codzienności. Mam świadomość, że rzeczywistość nie jest do końca tak ładna: choć Wrocław to nie Nowy Jork, to jednak też są tu obszary bezpieczniejsze i mniej bezpieczne, a Gajowice trzeba zaliczyć zdecydowanie do tych drugich. Kilkadziesiąt lat bliskiego towarzystwa stadionu Śląska Wrocław zrobiło swoje i wykształciło tu głęboko zakorzeniony element patologiczny. Rzadko się zdarza, bym przechodząc lub przejeżdżając przez to osiedle nie natknął się na chociaż jedną grupkę z gatunku grupek, z którymi wolałbym nie mieć bliższej styczności. Za dnia raczej nie ma się czego obawiać, ale już po zmroku bym sobie tutaj samotnych spacerów raczej nie urządzał, nie poza głównymi ulicami. I to jest jednak jakiś element miejskiego krajobrazu, a poza tym i tak czuję się tu świetnie - również przez sentyment, bo przez trzy lata uczęszczałem do położonego na Gajowicach liceum, więc siłą rzeczy spędziłem tu dużą część swojego życia i to część dość wyjątkową, pełną niezapomnianych chwil.





Współczesne osiedle Gajowice ma korzenie we wsi, która wzmiankowana była już w 1193 roku jako Gay (kilka lat później już jako Gayouice). Niedawno świętowało swoje 150-lecie w granicach Wrocawia, w które wstąpiło w 1868, co czyni je jednym z najstarszych części miasta: wcześniej do Starego Miasta przyłączyło się tylko siedem dzisiejszych osiedli, a wraz z Gajowicami jeszcze trzy inne. Graniczy z Borkiem wzdłuż alei Hallera, z osiedlem Powstańców Śląskich wzdłuż ulicy Gajowickiej i Zaporoskiej, a poza tym jego granice przebiegają wraz z torami kolejowymi. Wzdłuż nich graniczy z Przedmieściem Świdnickim, Muchoborem Małym (pomiędzy nimi punktowo styka się ze Szczepinem) i Grabiszynem.







Poza samym duchem miejsca, jego ulicami, przekrojową dla historii miasta zabudową i urbanistyką, na Gajowicach jest parę punktów godnych osobnej uwagi. Bardzo lubię Park Mariana Langiewicza przy wschodniej granicy osiedla, który od poniedziałku do piątku przeszywałem na skos przez wspomniane wyżej trzy lata - właściwie jest to raczej skwer niż pełnoprawny park, bo to mały prostokąt o wymiarach 100x150 metrów. Nie pozwala więc uciec od miasta nawet w swoim najgłębszym punkcie, ale za to pozwala poczuć się w tym mieście odprężonym. Niezwykle przyjemny, idealnie wpasowany w miasto, zadbany kawałek zieleni.






Stąd bardzo blisko do Liceum Ogólnokształcącego nr VII, uważanego za jedno z kilku najlepszych we Wrocławiu (bywało na podium w rankingach, dalej jest blisko), o którym wspominam jednak ze względu na walory architektoniczne jego budynku. Potężny ceglany kompleks powstał w latach 1898-1907, od początku z takim przeznaczeniem, jakie spełnia do dziś. Został zaprojektowany przez Richarda Plüddemanna i Karla Klimma, którzy razem zaprojektowali jeszcze między innymi Most Zwierzyniecki, a osobno - Halę Targową, dzisiejszy budynek Biblioteki Uniwersyteckiej (Plüddemann) czy Wieżę Ciśnień przy Wiśniowej (Klimm). To kawał pięknej architektury użytkowej: interesujące kształty i kąty brył, subtelna i oszczędna ornamentyka, niebanalne szczyty, zegar słoneczny, wieża zegarowa, kamienny herb Wrocławia z 1530 roku, a wszystko skąpane w morzu cegły. Ta część kompleksu, która od dawna mieściła liceum, przeszła niedawno renowację, natomiast byłe gimnazjum, które po reformie edukacji zostało wygaszone i przeszło na użytek liceum, pozostaje lekko zapuszczone, ale nie mniej klimatyczne.









Najgłośniejszy architektoniczny krzyk rozbrzmiewa jednak na północy osiedla pod postacią kościoła św. Elżbiety Węgierskiej przy ulicy Grabiszyńskiej. Również jest ceglany i pochodzi z tych samych czasów: budowany w latach 90. XIX wieku według projektu Josepha Ebersa wraz z przyległym do niego zespołem klasztorno-szpitalnym. Podczas oblężenia Wrocławia w 1945 Niemcy wysadzili wieżę kościoła, odbudowaną we współczesnym stylu w 1981. Niektórzy są sceptyczni albo nawet jawnie nienawistni wobec dobudówki autorstwa Tadeusza Zipsera (i Marka Dobrowolskiego), ja jak zwykle staję w obronie tego architekta. Powiem więcej: o ile często mam zastrzeżenia do jego projektów, o tyle wieża kościoła przy Grabiszyńskiej jest moim zdaniem świetna i czyni ten kościół ciekawszym niż byłby z "normalną" neogotycką ceglaną wieżą. Poza tym to bowiem wzorowy, klasyczny neogotyk, miły dla oka, chociaż trochę chłodny i odrobinę generyczny - wyróżniająca się w panoramie miasta, ażurowa wieża z czerwonej stali, nawiązująca kształtem do tradycji, ale konstrukcją i materiałem odcinająca się od niej, czyni z tej świątyni coś wyjątkowego.






Ostatecznie naprawdę topowy kościół Wrocławia czyni zeń wnętrze: neogotyckie, ale już bardzo klimatyczne, ciemne, mistyczne niemal, zawdzięczające wiele gęstym ceglanym zdobieniom ze wstawkami zielonej cegły w roli kluczowej, a także powstałym w latach 90. XX wieku witrażom i białej neogotyckiej nastawie ołtarzowej. Prawdę mówiąc, po przyjrzeniu się witrażom, okazują się tak minimalnie kiczowate, ale kolory robią swoje. Uroku dodaje też asymetria kościoła: lewa nawa jest podzielona na parter i piętro i nie ma w ogóle witraży, a prawa robi się piętrowa dopiero blisko prezbiterium. Jest to więc taka pół-hala, pół-bazylika. Daje mentalne schronienie od zgiełku ruchliwej ulicy i surowej nierzadko rzeczywistości tych okolic.










Przy Grabiszyńskiej warto odnotować schron przeciwlotniczy z czasu drugiej wojny światowej.


Posuwając się Grabiszyńską dalej na zachód i skręcając w ostatnią uliczkę w lewo przed wiaduktem kolejowym, można nie tyle zobaczyć, co raczej podejść pod bramy Stadionu Oporowska, który egzystuje w tym miejscu już od 1927 roku, a do 2011 roku był stadionem sekcji piłkarskiej Śląska Wrocław. Śląsk przeniósł się w październiku na nowy, dużo większy i nowocześniejszy obiekt zbudowany na Euro 2012 (choć jeszcze jeden, ostatni mecz rozegrał tutaj w kwietniu 2012), a stadion przy ulicy Oporowskiej stoi w zasadzie odłogiem, bo nawet do treningów klub wykorzystuje boisko znajdujące się za stadionem, od strony ulicy Kruczej. Na końcu swojej działalności miał pojemność 8346 widzów; raz w historii rozegrała tu swój mecz reprezentacja Polski, ze Słowenią w 2008 r. w ramach eliminacji do mundialu w RPA. Stadion nie jest jakimś cudem architektury sportowej, jest mały, archaiczny i niczym specjalnym się nie wyróżnia, ale to ostatecznie kawałek historii miasta i warto go zobaczyć - i warto się z tym spieszyć, bo władze miasta oficjalnie rozważają jego wyburzenie i odmienne zagospodarowanie terenu. Zobaczenie go nie jest takie proste, bo jest zamknięty, ale można zerknąć przez ogrodzenie choćby w jego południowo-zachodnim narożniku, dokąd doprowadza zadrzewiona ścieżka między stadionem a nasypem kolejowym. Osobiście znalazłem się na stadionie chyba tylko siedem razy, w tym sześć na meczach Śląska, a raz na treningu reprezentacji Czech na Euro 2012, ale mam pewien sentyment do tego obiektu.





Stadion można jednak zobaczyć w pełniejszej okazałości oddalając się od niego trochę na południe i wchodząc na Wzgórze Gajowickie, potocznie znane jako Górka Pafawag. To właściwie najcenniejsze na Gajowicach miejsce z punktu widzenia wrocławianina, bo ładnej architektury jest w mieście dużo, za to bardzo mało jest wzgórz - zwłaszcza tak wysokich i jednocześnie tak bliskich centrum jak to. Osiąga wysokość bezwzględną 140 m n.p.m., natomiast jego wybitność wynosi 18 metrów, co plasuje je na czwartym miejscu w mieście. Zostało utworzone zaraz po zbudowaniu stadionu na miejscu dawnego wysypiska. Nie ma chyba w całym mieście otwartej przestrzeni, z której tak dobrze spogląda się na Wrocław. Widać stąd kościoły przy Sudeckiej, Kruczej, Grabiszyńskiej, katedrę, kościół Marii Magdaleny, kościół garnizonowy, kościół na Ołbinie, wieżę ratuszową, kominy na Nadodrzu i oczywiście Sky Tower. Widać jupitery i trybuny stadionu przy Oporowskiej, choć nieco lepiej w zimie, kiedy wysokie drzewa za południową trybuną nie mają liści. Na zachodzie widok na zabytkowe ceglane osiedle na Grabiszynie rodzi we mnie skojarzenia z robotniczymi dzielnicami miast angielskich. Osobno warto zauważyć szpaler dorodnych platanów, doprowadzający do wzgórza od alei Hallera na południu.













Można tu zaczerpnąć duży haust Wrocławia. Ponadto, poza tymi wszystkimi charakterystycznymi punktami, które wymieniłem, ze wzgórza widać mnóstwo bloków, domów, kamienic, o których żaden przewodnik nie napisze, ale które stanowią podstawowy budulec miasta. Ogarnia tu wręcz człowieka dosadne wrażenie, jak wielkim tak naprawdę miastem jest Wrocław i co znaczy ponad 600, a w zasadzie (licząc osoby niezameldowane) prawdopodobnie ponad 800 tysięcy dusz, nawet jeśli nie jest to liczba bardzo znacząca przy największych miastach świata. I tak oto czasem bardzo dosadny, czasem nawet przykry realizm tego osiedla może się tu na chwilę stać realizmem magicznym.

Komentarze