Bill Evans: "Sunday at the Village Vanguard"

1961

Właściwie to się tyczy muzyki Billa Evansa w ogólności, ale chyba jego dwóch słynnych koncertówek z 25 czerwca 1961 roku tyczy się to zwłaszcza - a tej może bardziej nawet niż drugiej. Jest to mianowicie muzyka trochę paradoksalna i potrafiąca objawiać się na dwa zupełne różne sposoby mimo swojej pozornej monochromatycznej wymowy. 

Pierwszy sposób następuje wtedy, gdy puszcza się ten album tak po prostu, w tle albo nawet na pierwszym planie, ale nie czytając go jak książkę, a po prostu bez wysiłku chłonąc dźwięki. Wówczas to maksymalnie delikatny, łagodny, rozmyty, impresjonistyczny wręcz cool jazz, który stwarza łagodną, nie za gęstą, ale wyrazistą, zrelaksowaną, choć niejednoznaczną jazzową atmosferę. Coś znacząco innego wychodzi, kiedy skupi się na nim maksimum swojej uwagi i będzie podążać za tym, co robi Evans: inteligentnymi, subtelnymi, skomplikowanymi improwizacjami - bardziej niż na melodii są to improwizacje na harmonii i na rozmieszczeniu dźwięków w czasie, momentami genialnie oszczędnym - a także na relacji jego gry do fantastycznego, niezwykle wyzwolonego jak na tamte czasy basu Scotta LaFaro (te nagrania zyskują nowy wymiar melancholii ze świadomością, że LaFaro zmarł w wypadku 11 dni później i, jak wyraźnie można tu usłyszeć, pozbawił świat jednego z najlepszych jazzowych kontrabasistów w historii). Wtedy odkryć można muzykę wręcz ekspresjonistyczną, o bardzo dogłębnych i odsłoniętych jak na jazz emocjach, już nie rozmytą, a właśnie intensywną i już nie zrelaksowaną, a nawet dość napiętą. Z pomocą nieprzewidywalnych, bogatych harmonii Evansa wyposażoną w bardzo szeroką gamę uczuć i atmosfer. Głównie obracających się wokół melancholii, nostalgii, zamyślenia, ale z wieloma jaśniejszymi przebłyskami.

Oba te oblicza są świetne, choć chodzi tu jednak bardziej o drugie. Ich kontrast i paradoksalna równoległość najlepiej przejawia się chyba w najlepszym kawałku na albumie, My Man's Gone Now - powolnym, przerzedzonym, ascetycznym, ale w melancholijnych emocjach szczególnie intensywnym i poruszającym. Blisko tego poziomu są Gloria's Step i Alice in Wonderland, choć to już żywsze kawałki, zwłaszcza ten drugi to Bill Evans wyjątkowo pogodny. Śliczny koncert.


8.0/10

Komentarze