Amedeo Modigliani: "Nu couché"

olej na płótnie / 1917 / kolekcja prywatna

Czy najsłynniejszy akt Modiglianiego jest jego aktem najlepszym? Bardzo możliwe, choć nie jest bez konkurencji. Tu chyba jednak artysta najbardziej zbliżył się do tego, za czym gonił, malując w tamtym okresie akt za aktem: do ujęcia kobiecości, a przynajmniej jakiegoś obszaru tego fascynującego zjawiska. Tu jest to głównie obszar kobiecej seksualności w jej drapieżnym, jeśli nie demonicznym wręcz wymiarze, pociągającym i niebezpiecznie potężnym zarazem.

Podoba mi się tu i w pewnym sensie pomaga w realizacji założenia zestawienie tradycji i awangardy. Bezimienna kobieta Modiglianiego jawnie nawiązuje do znanego od stuleci nurtu w malarstwie, spopularyzowanego zwłaszcza przez Tycjana i jego Wenus z Urbino, podjętego w różnych układach przez Velázqueza, Goyę czy Maneta. Kobieta w "transparentnej", nawet prowokującej chcących być sprowokowanymi pozie i wnikliwa analiza jej ciała. Z drugiej strony mamy do czynienia z obrazem formalnie zupełnie już XX-wiecznym - nieiluzjonistycznym, pełnym uproszczeń, z tłem w zasadzie niefiguratywnym - a wnikliwość jest wybiórcza, choć nie przestaje być wnikliwością.


Modigliani nie starał się więc oddać modelki precyzyjnie i pieczołowicie, ująć najdrobniejszych niuansów skóry, ciała, zwłaszcza zaś twarzy, która jest wręcz prymitywistycznie odmalowana, z inspiracją sztuką afrykańską. Jednak przez liczne skróty, uproszczenia pewne elementy są tym silniej zaakcentowane: linie piersi, znakomicie oddane biodra, brzuch, napięcie wygiętej szyi, rumieńce. Bystrość i wnikliwość bez realizmu. Do tego trzeba dołożyć sprytny zabieg niezmieszczenia postaci w płótnie: mocno uciętej, przez co wydającej się rozsadzać obraz, przez co dominującej i potężnej. Współpracuje również tło, zwykle u Modiglianiego bez znaczenia: tutaj ze znaczeniem kolorystycznym, z krwistą-namiętną-erotyczną wymową czerwieni, ale zarazem tak jak na innych obrazach jest całkowicie podrzędne wobec postaci. Finalnie wyszła autorowi swego rodzaju hiperkobieta: nieistniejąca, ale implodująca realne aspekty kobiecości.

Modigliani mnie nie przekonuje aż tak bardzo jak wielu odbiorców sztuki i nie zapłaciłbym za ten obraz 170 milionów dolarów z więcej niż jednego powodu. Temat kobiecości, a nawet ściśle temat kobiecej seksualności jako hipostazy kobiecości, to temat nieprzebrany i o ogromnym potencjale artystycznym. Tutaj moim zdaniem zdecydowanie nie został wykorzystany w pełni, a nawet blisko pełni. Ale został wykorzystany dobrze.


7.5/10

Komentarze

  1. Przyznam, że nie interesowałem się malarstwem, ale czytając wpisy i ogladając obrazy, coś drgnęło, zaintrygowało. Nawet nie będę próbował komentować tych dzieł, bo potrzeba wiedzy i czasu, żeby je zrozumieć, schrakteryzować i ocenić. Ale zastanawia mnie jedno, dlaczego "Porwanie córek Leukippa" podoba mi się bardziej od "Nu Couche". Może właśnie uchwycenie tej róznicy, pozwoli zrobić krok dalej w zakresie interpretacji sztuki. A może po prostu to przychodzi z wiekiem, z kolejnym etapem. Tak jak z literaturą, filozofią, wyszukanym alkoholem, czy rozwijającą się w nas pewną dozą elitarności, smakowitości. Trudno to uchwycić :)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Cieszę się, że dałem trochę inspiracji i zachęcam do dalszych poszukiwań. :) Malarstwo chyba generalnie wydaje się z jednej strony czarną magią, a z drugiej jednocześnie oglądanie obrazów jest dla wielu ludzi absurdalnym zajęciem - mnie w każdym razie kiedyś tyczyły się oba nastawienia - przez co ma nieporównanie mniej miłośników niż film, muzyka i literatura. (No i również przez to, że w przypadku tych trzech jest furtka w postaci popkultury, a tutaj średnio.) Ale w gruncie rzeczy to też jest rzecz dla ludzi (o jakiejś tam wrażliwości) i wcale nie powiedziałbym, że to jakaś znacznie trudniejsza sztuka do odszyfrowywania, jak już się ma podstawowe do tego narzędzia. Fakt natomiast, że większość ludzi ich ot tak nie posiada, bo w naszej kulturze długimi godzinami uczymy się rozumieć to co czytamy, a to co widzimy prawie w ogóle. Polecam przeto rozpocząć przygodę z malarstwem od jakiejś historii sztuki, np. Łysiaka, którego czyta się z czystą przyjemnością. Sam zresztą jestem dużo bliżej początku niż końca znajomości z malarstwem, bo co to jest sześć lat od pierwszej świadomej i celowej wizyty w galerii, i za żadnego znawcę się nie uważam, ale poczytawszy trochę literatury przedmiotu i podumawszy samodzielnie nad kilkudziesięcioma obrazami mogę już z tej sztuki szuflami czerpać przyjemność i refleksję. Pozdrawiam!

      Usuń

Prześlij komentarz