Tim Buckley: "Goodbye and Hello"

1967

To zdecydowanie pośledni i znacząco inny album w porównaniu do tych najlepszych Buckleya, które miały niedługo nadejść, tym niemniej pysznie przyjemny i interesujący. Buckley, który skończył jako arcymag psychodelii zupełnie autorskiej i niepowtarzalnej, wdrażał się w jej klimaty (ciężko, by było inaczej) za inspiracją całego nurtu, jaki rozbrzmiewał w drugiej połowie lat 60. W standardowy sposób stara się ją tu uzyskać - poprzez dziwaczne, multiinstrumentalne brzmienie, chromatyczne melodie i niesztampową harmonikę. Wychodzi mu to... nie gorzej niż wielu innym, chociaż też nie lepiej niż wielu innym. Jego zmysł piosenkopisarski sprawia natomiast, że prawie wszystkie piosenki są czymś więcej niż standardowym psychodelicznym folkiem. Przede wszystkim jest to wszystko przeszyte typową dla Buckleyowskiej wrażliwości nostalgią, sentymentem i łagodnym zdystansowaniem, przez co psychodelia nabiera u niego jak zwykle dość ludzkiego charakteru. Jednocześnie gdzieniegdzie prześwituje tutaj już oryginalne podejście Buckleya do rytmu, tekstury i horyzontalnego układu kompozycji, a także kształtowanie się jego genialnej maniery wokalnej, które staną się wyznacznikami jego wielkości.

Z albumu wyróżnia się Pleasant Street z Buckleyem w wersji ostrzejszej, rockowej, z popisem jego możliwości wokalnych w natchnionym, przeszywającym crescendo refrenu; przede wszystkim natomiast utwór tytułowy, niepłynna suita, gdzie psychodeliczne brzmienie spotyka się z inspiracjami muzyką trubadurów, śliczno-symfoniczno-psychodeliczną aranżacją i epicką, zaprawdę godną symfonii melodią w wiadomym chyba fragmencie.


7.0/10

Komentarze