Powiat ząbkowicki. Transcendencja w krainie opuszczonych

Oczywiście nikt poza mną nie myśli o turystyce Dolnego Śląska w podziale na powiaty, ale gdyby już zmusić ludzi, żeby tak na nią spojrzeli i wybrali trzy najbardziej atrakcyjne poza Wrocławiem, to zapewne prawie nikt nie pominąłby jeleniogórskiego i kłodzkiego. Co byłoby trzecią najczęściej wskazywaną odpowiedzią? Nie wiem, ale nie wierzę, że powiat ząbkowicki, który w zasadzie nie ma atrakcji znanych tak naprawdę na cały region, jak Książ, kłodzkie uzdrowiska, Karpacz i Szklarska Poręba, zamek Czocha. Powiedzmy, że Srebrna Góra aspiruje, ale to nie ten kaliber popularności. A jednak mam bardzo silne przeczucie, że gdy już objadę całe województwo, to właśnie powiat ząbkowicki będzie zajmował trzecie miejsce spośród wszystkich.

Spędziłem tu mniej więcej dwie doby i był to czas bardzo ściśle wypełniony aktywnością - nie licząc późnych wieczorów, kiedy powiat z grubsza zamiera, nie mając żadnego większego ośrodka miejskiego. Jest wprawdzie powierzchniowo siódmym największym powiatem województwa (pod względem zaludnienia zajmuje przeciętne 16. miejsce) na trzydzieści, ale i tak ilość czasu potrzebna, by w miarę dokładnie go zwiedzić, była dla mnie zaskoczeniem.

Tak, jest spory i zróżnicowany, jeśli chodzi o ukształtowanie terenu. Na północnym wschodzie są łagodne wzgórza strzelińskie, ale zaraz na południe robi się już prawie płasko. Im jednak bliżej do południowo-zachodniej ściany (granicy z powiatem kłodzkim), tym coraz wyżej, bo zaczynają się Sudety. Na tej niemałej powierzchni zmieściło się też sporo miejsc, które można śmiało określić jako gwiazdy Dolnego Śląska, chociaż jednocześnie prawie żadne z nich nie jest popularne, nawet wśród mieszkańców regionu.

Potężna część tych miejsc to miejsca, które zostały porzucone po niegdysiejszych czasach świetności, opuszczone, pozostawione same sobie. Niektóre z nich doczekały się nowej, turystycznej opieki i redefinicji - część tego szczęścia nie miała. Tak generalnie jest w Polsce, a może nawet generalnie na świecie, ale w trakcie tej podróży motyw różnie pojętego opuszczenia, pustki i utraconej przeszłości towarzyszył mi bezustannie i czynił ją bardzo zamyśloną. Pojawił się już na samym jej początku.

Zaczęło się od rozczarowania. Nadjechałem z północy, by odkryć, że nadwodny zamek w Witostowicach nie pozwala się do siebie zbliżyć, jako że od strony lądu znajduje się teren prywatny. Szkoda, bo nawet z oddali to bardzo klimatyczna ruina z dość scenicznym położeniem. Zamek powstał w pierwszej połowie XIV wieku, dziś po licznych przebudowaniach wygląda połowicznie jak posiadłość ziemska.



Po drugim rozczarowaniu (okazało się, że w soboty opactwo w Henrykowie jest nieczynne, więc zostawiłem je na drogę powrotną) dotarłem do Ziębic (Münsterberg), drugiego największego miasta powiatu (niecałe 9 tysięcy mieszkańców) z historią sięgającą pierwszej połowy XIII wieku. Nie wiem, czy właściwie kiedykolwiek o tym miejscu wcześniej słyszałem, ale zrobiło na mnie zdecydowanie pozytywne wrażenie mimo nędznej pogody i powietrza. Jego ślicznego neorenesansowego ratusza (poza zachowaną wieżą z 1561 to koniec XIX wieku, ale bardzo umiejętny historyzm) i zgrabnego rynku z zaniedbanymi, lecz klimatycznymi kamienicami mogłoby mu pozazdrościć niejedno dużo bardziej znane polskie miasto.




Ratusz skrywa Muzeum Miejskie, które do Ziębic mnie przyciągnęło. Znane jest z ogromnej kolekcji zabytkowych żelazek (w tym najstarsze żelazko w Polsce z 1633 roku) i innych sprzętów gospodarstwa domowego, ale jest tam też niemało sztuki śląskiej i typowych miejskich zabytków (miecz katowski, puchary cechowe, akt lokacji miasta). Naprawdę obszerne; niestety co najmniej poza sezonem można je zwiedzać tylko z przewodnikiem, więc ciężko obejrzeć je dokładnie.

























W oczekiwaniu na otwarcie muzeum moją uwagę przykuł spory kościół w pobliżu rynku - kościół NMP i św. Jerzego. Ma trzy widocznie odróżniające się od siebie części: najstarsza, dwunawowa, (paradoksalnie wyglądająca na najnowszą, bo odrestaurowana) pochodzi aż z drugiej połowy XIII wieku, nieco nowsza - trójnawowa, z mocno przybrudzonej cegły - z przełomu XIV i XV wieku, a osobna kamienna wieża z wieku XV. Bardzo ciekawa bryła; w środku z tego co zobaczyłem przez kratę typowy zbarokizowany gotyk.







Między jednym a drugim miastem dotarłem do wsi Stolec, w której znajduje się klimatyczny, podrujnowany kościół z końca XIII wieku z dwiema wieżami połączonymi mostkiem, a także kompletnie zrujnowany pałac z XVIII wieku, który już w późniejszym czasie uzyskał formę typową dla francuskiego neobaroku. Odnowiony mógłby być zjawiskowy: dziś przedstawia widok raczej smutny, posępny, niemal niepokojący.




I tak krok po kroku zajechałem do stolicy powiatu i jego największego miasta, Ząbkowic Śląskich (ponad 15 tysięcy mieszkańców), po niemiecku zwanymi Frankenstein, z korzeniami w późnym XIII wieku. Przywitały mnie nie najgorszym rynkiem i imponującym, strzelistym ratuszem, właściwie jednym z najlepszych na Dolnym Śląsku. Zaprojektował go w neogotyckim stylu (jak chyba wszystko, co projektował) w 1862 roku Alexis Langer, twórca również kilku znaczących budowli Wrocławia.



Najsłynniejszą budowlą Ząbkowic jest jednak krzywa wieża o wysokości 32,5 metra, która mogła powstać już w XIII wieku. Nastrojowa ceglana budowla na planie kwadratu, zgrabnymi biforami i krużgankami w górnej części, z naprawdę rzucającą się w oczy krzywizną. Być może została zbudowana jako dzwonnica dla stojącego przy niej kościoła.




Ząbkowice miały także zamek - dziś mają dość złowieszcze XIV-wieczne ruiny, które kojarzą mi się trochę ze słynnym Zamkiem Krzyżtopór, choć są zdecydowanie jego podrzędną wersją.



Również przy kościele, w odnowionym różowawo-czerwonawym budynku znajduje się Izba Pamiątek Regionalnych. Obejrzeć tam można istotnie trochę pamiątek regionalnych, również w miarę świeżych z czasów PRLu. Osobną atrakcją jest Laboratorium doktora Frankensteina, promowane od jakiegoś czasu na główną atrakcję miasta. Jej propagatorzy upierają się, że twórczyni Frankensteina i autorka pierwszej o nim powieści, Mary Shelley, usłyszała autentyczną historię o procesie grabarzy ząbkowickich, oskarżonych w 1606 roku o celowe wywołanie zarazy w mieście i bezczeszczenie zwłok. Pracownicy muzeum twierdzą, że jakkolwiek nie da się stwierdzić, czy miasto faktycznie zainspirowało pisarkę i to od jego nazwy nazwała bohatera swojej powieści, to pewne jest, że tę historię usłyszała. Chyba jednak trochę przesadzają i jest to od pewności bardzo dalekie. Tak czy inaczej w podziemiach budynku można obejrzeć naprawdę sugestywnie urządzony dom strachów.










Wszystko to było jednak przystawką jeno przed dalszą częścią podróży. Wiedziałem już wcześniej, że Bardo (Wartha) to wyjątkowe miejsce, bo przejeżdżałem tamtędy kilka razy w drodze do Kotliny Kłodzkiej, stąd uczyniłem je moją bazą noclegową, ale dopiero w tym roku udało mi się je zwiedzić i uznać za niekwestionowaną perłę Dolnego Śląska. Położone spektakularnie w Przełomie Bardzkim - obniżeniu terenu pomiędzy Górami Bardzkimi, przez które przepływa Nysa Kłodzka - jest jak miasto-brama, za którą znajduje się Kotlina ze wszystkimi jej wspaniałościami. Z racji położenia, choć prawa miejskie uzyskało dopiero w 1322 roku, Bardo pełniło ważną funkcję już od X wieku jako gród graniczny Śląska (sama Kotlina bowiem już w obręb historycznego Śląska nie wchodziła).

Dziś jest najmniejszym z czterech miast powiatu i jednym z najmniejszych w województwie (84. miejsce na 91). Mieszka tu tylko nieco ponad 2,5 tysiąca ludzi. Sprawia wrażenie niemal wymarłego, co nie ujmuje nic z jego klimatu, a raczej go przydaje. Infrastruktura jest faktycznie problemem - w samym centrum znajdziemy tylko jeden sklep spożywczy wyjęty z przełomu tysiącleci, nie ma ani jednej kawiarni, jest tylko pizzeria prawdopodobnie bardzo słabej jakości. Czułem się tu jak jedyny turysta (fakt, że był to styczeń), jakby całe to miejsce było opuszczone, a miasto ma przecież potencjał ogromny. Z wieloma niezwykłymi miejscami,  wspaniałym kościołem, klimatycznymi pochyłymi uliczkami z typowo śląską architekturą, z bliskością ciekawych szlaków górskich mogłoby się stać przebojem, małym dolnośląskim Sandomierzem. Wymagałoby to stymulacji gastronomii i generalnego remontu, bo prawie całe jest mocno nadgryzione zębami, a właściwie całą szczęką czasu, Polski ludowej i Polski kapitalistycznej. Mnie podbiło nawet takie jakie jest, zwłaszcza że przywitało śniegiem, którego tej zimy we Wrocławiu nie zaznałem ni razu. Nie ma chyba wiele bardziej klimatycznych miejsc w województwie niż wieczorne śnieżne Bardo.







Tak się składa, że każda atrakcja Barda - poza Bardem samym w sobie, tzn. jego uliczkami - jest atrakcją z gruntu sakralną. Bardo już w średniowieczu było celem pielgrzymek (jest nim do dziś) - zgodnie z legendą w 1270 miało tu miejsce cudowne uzdrowienie czeskiego rycerza, a w 1400 objawienie Matki Boskiej. W połączeniu z outsiderskim klimatem stwarza to nienachalną, lekko mistyczną atmosferę zapomnianego sanktuarium. W potrzebie poszukiwań duchowo-religijnych o katolickim odcieniu zdecydowanie nie udałbym się na skomercjalizowaną i zatłoczoną Jasną Górę, a do medytacyjnego, nawiedzonego Barda, które sprzyja odosobnieniu i medytacji. W sumie nie miałem tej potrzeby i większość tych rzeczy mnie w swojej dosłowności nie rusza, a i tak doznałem godnych zapamiętania stanów duszy.

Jeszcze przed pierwszym noclegiem zdołałem przejść się po niewysokim Wzgórzu Różańcowym, po którym przebiega niezwykła trasa śladem kapliczek poświęconych poszczególnym tajemnicom różańca. Jest ich w sumie 14, w tym wstępna - niektóre tajemnice nie doczekały się własnej kaplicy. Większość z nich zbudowano na początku XX wieku, a ostatnie pod koniec lat 80. Niektóre z nich są umiarkowanie ciekawe, ale większość to architektoniczne perełki w przeróżnych stylach - romańskim, gotyckim, renesansowym, barokowym i ich neo-wariacjach, a także modernistycznym. Punktem kulminacyjnym jest spora kaplica z wielobarwnych cegieł, w której romanizm spotyka się z elementami architektury mauretańskiej. Trasa wchodzi w las, przecięły mi ją nawet dwie sarny i przy mocno sypiącym śniegu było niezwykle nastrojowo.

















Z rana następnego dnia ruszyłem w góry. By rozpocząć szlak, musiałem przejść przez główną ulicę Barda, najbardziej atrakcyjną. Odnowiona kamienica u jej kresu, dawna siedziba banku, uzmysławia potencjał, jaki ma to miejsce. Ulica kończy się masywnym kamiennym mostem gotyckim z XVI wieku. Prawie, bo na koniec II wojny światowej został wysadzony i odbudowano go w 1950 roku. Stoi na nim figura św. Jana Nepomucena.







Góry Bardzkie to pasmo Sudetów o długości ok. 20 kilometrów, z najwyższym wzniesieniem na 765 metrach n.p.m. (Szeroka Góra), w całości pokryte drzewami. Ich najpopularniejszy szczyt to jednak niższa (593 m n.p.m.) Bardzka Góra, a to za sprawą tego, że poza darami przyrody są tu też ruiny średniowiecznego zamku i kalwaria, prowadząca do położonej na szczycie kaplicy. Rozgrzewające podejście, nie za lekkie i nie za ciężkie. Po drodze spotkamy wspomniane ruiny (zbaczając nieco z głównego szlaku), tzw. źródełko Maryi z wodą źródlaną, no i mnóstwo oszczędnych, obrośniętych mchami kapliczek poświęconych stacjom drogi krzyżowej. W śniegu i w samotności to wyciszający, mniej więcej godzinny spacer w górę. Sama kapliczka, zbudowana w latach 1617-19, jest po prostu oszczędna. Co ciekawe, od maja do września w każdą niedzielę odbywa się tu msza, więc może ruch pielgrzymkowy jest całkiem spory w ciepłym okresie.













Na samej górze widoki przysłaniają drzewa, choć co nieco prześwituje. Jest jednak na Bardzkiej Górze punkt, gdzie widoki zapierają dech w piersiach - to obryw skalny, jaki powstał w 1598, być może przez trzęsienie ziemi. Zdążyłem tam dotrzeć i zobaczyć zamgloną panoramę Barda i Gór Bardzkich, by za chwilę wszystko zostało przykryte gęstymi chmurami. Na ostatnim zdjęciu z poniższych, zrobionym już z mostu kamiennego, można dojrzeć ten punkt widokowy, wypatrując białego krzyża.











Po powrocie do miasta zmierzyłem się z jego najbardziej transparentnym punktem - Bazyliką Nawiedzenia NMP. Masywny, wysoki i długi kościół budowany na przełomie XVII i XVIII wieku wręcz przygniata małe miasteczko. Architektonicznie jest... dziwny. W barokowym stylu, co nie ulega wątpliwości i dostrzega się od razu, a jednak o nie do końca barokowym wydźwięku. Jest bardzo ciężki, duży, zdecydowanie oszczędny w kwestii wymyślności form i detalu architektonicznego, w dodatku z zewnątrz bardzo surowy przez znaczne przybrudzenie. Jego oszczędność ornamentacyjna jest z ducha romańska, wielkość i wzniosłość gotycka, a rygor i przejrzystość kompozycji klasycystyczne.




Wewnątrz barok jest już trochę bardziej barokowy, ale ciągle nie do końca. W dalszym ciągu ten kościół oddziałuje bardziej przestrzenią, wysokością zwłaszcza, niż przepychem, finezją i dekoracją. Choć nastawa również ma dużo do powiedzenia: zachwyca ambona, figury świętych ustawione wzdłuż filarów i bombastyczne organy; zapewne również ołtarz, w trakcie mojej wizyty niestety w renowacji. Przestrzeń pełna dosadnej atmosfery.










W przyłączonym do kościoła klasztorze redemptorystów z lat 1712-16 mieści się Muzeum Sztuki Sakralnej, klimatyczny i niemały zbiór eksponatów. Poza pociemniałymi barokowymi obrazami i typową śląską rzeźbą sakralną zobaczyć tu można taką osobliwość jak formy do wypieku hostii, a również kunsztownie wykonane naczynia mszalne i ornaty.













W podziemiach kościoła z kolei funkcjonuje już od 1970 roku nieco "pogańska" ruchoma szopka, apogeum kiczu poruszające się w rytm nie mniej kiczowatych interpretacji kolęd.



Opuściłem Bardo na parę godzin, by zobaczyć w gęstniejącym śniegu być może najbardziej popularną atrakcję powiatu - Twierdzę Srebrna Góra, opuszczony i posępny kompleks umocnień militarnych - również w Górach Bardzkich, tylko bardziej na północny zachód. Srebrna Góra to wbrew pozorom nie szczyt, a byłe miasto, w 1945 roku zdegradowane do statusu wsi, rozciągające się u podnóży Twierdzy. To potężna pruska konstrukcja, wznoszona na kilkuset metrach wysokości w latach 1765-1777 pod kuratelą Fryderyka Wielkiego. Tylko raz była oblegana - w 1807 roku przez wojska napoleońskie, tuż przed zawarciem pokoju w Tylży (stąd wynik oblężenia można uznać za nierozstrzygnięty). Opuszczony gigant imponuje swoją rozległością, a także ciężkością i grubością murów. W śnieżnej scenerii emanuje atmosferę lekko krańcowo-światową.












Jeszcze więcej atmosfery odnalazłem niedaleko twierdzy, ale dużo niżej, gdzie odnalazłem jedną z pozostałości dawnych pruskich czasów - samotny wiadukt sowiogórskiej kolei zębatej. Wyrastający w środku lasu, enigmatyczny, milczący, monumentalny. Przeszedłem przez niego, by po drugiej stronie zejść w dół i podziwiać go w zupełnej ciszy i samotności, przy lekko prószącym śniegu, doświadczając paru minut transcendencji. Był to najlepszy moment tej podróży i pewnie jeden z bardziej pamiętnych dla mnie w całym roku. Odnalezienie wiaduktu nie jest banalnie proste, ale warto to zrobić. I to nie jedyna taka konstrukcja w okolicy.




Po posiłku u podnóży Twierdzy napawałem się chwilę jedną z najpiękniejszych rzeczy, jakie istnieją, a jakiej w moim Wrocławiu być może nigdy już nie zobaczę - śniegiem rozświetlonym przez latarnie.




W drodze powrotnej do Barda spontanicznie zatrzymałem się w samej Srebrnej Górze, która jest bardzo klimatycznym, esencjonalnie śląskim (byłym) miasteczkiem, będącym czymś w rodzaju podwójnej/rozszerzonej ulicówki o znacznym nachyleniu.





Na koniec dnia rzuciłem się po raz ostatni w wymowny klimat wieczornego Barda.




Zawahałem się, czy Srebrna Góra jest najpopularniejszą atrakcją powiatu, bo równie dobrze może to być jeszcze kopalnia złota w Złotym Stoku, gdzie udałem się rankiem następnego dnia. Złoty Stok (Reichenstein) to ostatnie już miasto w powiecie, jakie mi zostało, podobnie jak Bardo jedno z najmniej zaludnionych dolnośląskich (2800 mieszkańców i 3 miejsca wyżej w rankingu). Położone bezpośrednio przy granicy polsko-czeskiej (tak, powiat ząbkowicki, mimo że jest przedmurzem kłodzkiego, na bardzo krótkim odcinku graniczy z Czechami) miasteczko słynie jako najstarszy ośrodek górniczo-hutniczy w całej Polsce, choć już od ponad pół wieku nieczynny. Najstarsze zapisy na temat górnictwa w tych rejonach pochodzą z 1273 roku, ale szacuje się, że prace wydobywcze odbywały się tu już 2000 lat przed naszą erą. Szczyt rozkwitu złotostockiego górnictwa to wiek XVI, kiedy w pewnym momencie wydobywano tu ok. 8% całego europejskiego złota. Na początku kolejnego stulecia nastąpił kryzys, który przełamało niejakie przebranżowienie się kopalni: przestano skupiać się na wydobyciu złota, a skoncentrowano na rudzie arsenu. Dzięki temu na ponad sto lat Złoty Stok był głównym światowym wytwórcą pierwiastka niezbędnego do produkcji arszeniku. Ostateczne zamknięcie przemysłu - zarówno wydobycia złota, jak i arsenopirytu - nastąpiło w 1961.



W latach 90. miejsce stało się atrakcją turystyczną dzięki Elżbiecie Szumskiej, kobiecie pełnej pasji i miłości do regionu, którą ślepym trafem miałem nawet okazję poznać osobiście w trakcie zwiedzania przykopalnianego muzeum. Kopalnia udostępnia kilka różnych atrakcji (nie zdołałem doświadczyć wszystkich), zdolnych bez problemu wypełnić cały dzień. Główną jest podziemna trasa turystyczna po Sztolni Gertruda i Sztolni Czarnej - klimatyczna penetracja tuneli na różnych wysokościach, wypełnionych ekspozycjami.









Przy sztolniach działa wspomniane muzeum, bogaty zbiór drobiazgów z przeróżnych dziedzin, w milczący, ale sugestywny sposób opowiadających historię regionu. Parę metrów dalej znajduje się wystawa minerałów.















Moim zdaniem najpiękniejszym miejscem w kompleksie jest udostępniona do zwiedzania całkiem niedawno Sztolnia Ochrowa. To wąski korytarz bez infrastruktury turystycznej, jedynie z oświetleniem i środkami bezpieczeństwa, którego ściany są pokryte ochrą, przez co mienią się wspaniałym oranżem. Gdzieś w połowie korytarza znajduje się też źródło arsenowo-żelazowe, którego zielona barwa zdradza obecność pierwszego z tych pierwiastków.







Warto rzucić okiem na złotostocki rynek, kameralny i śliczny, choć mocno zaniedbany. W pobliżu znajduje się też ekscentryczny kościół ewangelicki w fatalnym stanie i budynek dawnej mennicy książęcej, funkcjonującej w latach 1520-1620, który bez tabliczki informacyjnej nie zwracałby najmniejszej uwagi. Trzeba przyznać, że Złoty Stok poza jego atrakcją turystyczną robi wrażenie wyjątkowo opuszczonego miejsca.







Stamtąd mogłem już tylko kierować się z powrotem na północ. Szybko dojechałem do miejsca, które skrywa na pewno nie najbardziej oblegany obiekt w powiecie, ale chyba najbardziej reprezentatywny - do wsi Kamieniec Ząbkowicki. Wsi, w której żyje niecałe 5000 ludzi i która jest w związku z tym największą wsią ze wszystkich 2358 wsi w całym województwie dolnośląskim (a tylko jeszcze jedna z nich poza Kamieńcem przekracza 4000 mieszkańców) i która większa jest od 24 miast tego województwa. Znalazłem informację, że wieś walczy o status miasta, więc być może ta anomalia znajdzie niedługo swój kres.

Poza tą jedną wyjątkowością Kamieniec Ząbkowicki ma zaszczyt mieścić na swoim terenie pałac, zwany potocznie pałacem Marianny Orańskiej, jedną z najbardziej monumentalnych budowli na Dolnym Śląsku. Powstawał od roku 1838, kiedy to Marianna, córka Wilhelma I (króla Niderlandów w latach 1815-40) i jego żony Fryderyki Luizy z Hohenzollernów (córki z kolei Fryderyka Wilhelma II, króla Prus), otrzymała na własność dobra kamienieckie. Już w tym samym roku księżna zleciła wzniesienie wspaniałej rezydencji słynnemu architektowi Karlowi Friedrichowi Schinklowi, odpowiedzialnemu za gros budowli w Niemczech i Polsce, zwłaszcza w Berlinie. Pałac powstawał na dość wysokim jak na okolicę wzgórzu (na którym zresztą istniał gród czeski już od 1096 roku) aż do 1872. Przybrał neogotycką formę odrobinę bajkowego zamku, ale raczej z zachowaniem dobrego smaku, rygoru i elegancji, z bardzo subtelnymi i nieoczywistymi akcentami mauretańskimi, pełnego symetrii, która rozsądnie równoważy soczystość użytego materiału i gdzieniegdzie intensywną dekoracyjność. Jak prawie cały neogotyk nie jest to architektura mojej duszy, właściwie to zdarza mi się poczuć odrobinkę zemdlonym, gdy na niego patrzę, ale robi duże wrażenie. Już choćby samym rozmachem. Moje ulubione fragmenty to zadaszony podjazd dla powozów, hipnotyzujący grą ostrołuków, i podwójny dziedziniec z arkadowymi korytarzami, przypominający stare klasztory.








Pałac, jak wspomniałem, jest obiektem bardzo reprezentatywnym dla powiatu. Ale nie tylko przez swoją wielkość, historię i walory architektoniczne - również przez to, że chyba najbardziej ze wszystkich przeze mnie zobaczonych miejsc tętni pustką, porzuceniem. Jest wprost budowlą wanitatywną, a najmocniej odczuwa się to w jego pomieszczeniach i na dziedzińcach. Po drugiej wojnie światowej został ogołocony przez armię radziecką - z mebli, posadzek, szyb i czego się dało, a potem swobodnie niszczał aż do całkiem niedawnych czasów, gdy zaczęto podejmować próby konserwacji i renowacji. Wewnątrz znajduje się uboga ekspozycja, spośród której najciekawszymi obiektami są szafa z napisami własnoręcznie wyhaftowanymi przez Mariannę i fortepian, który niegdyś był jej własnością.


















U podnóży pałacu stoi klimatyczny, również ceglany i również neogotycki kościół ewangelicki, dziś nieczynny.



Nieco dalej można obejrzeć dawny klasztor cystersów i przynależny mu kościół Wniebowzięcia NMP, bardzo ale to bardzo ekscentryczną, przysadzistą budowlę, w której kamienny gotyk i otynkowany barok gryzą się ze sobą w trochę rażący sposób.





Co się odwlecze, to nie uciecze - na koniec przygody z ziemią ząbkowicką zajechałem ponownie do Henrykowa, by tym razem skutecznie zwiedzić tamtejsze opactwo cystersów, zwane potocznie Klasztorem Księgi Henrykowskiej. Klasztor, oczywiście w innym kształcie niż dzisiejszy ultra-barokowy, istniał od 1227 roku, kiedy cystersi przybyli na te ziemie za zgodą Henryka Pobożnego. Przez wieki, aż do pruskiej sekularyzacji, był to jeden z największych i najważniejszych kompleksów klasztornych na całym Śląsku, ustępujący chyba tylko opactwu w Lubiążu. Dziś słynie dzięki pochodzącej stąd Księdze Henrykowskiej, spisanej w 1268 roku - jednym z kilku najstarszych zabytków polskiego piśmiennictwa, zawierającym "najstarsze polskie zdanie", które wypowiedzieć miał chłop z pobliskiej wsi Brukalice. Oryginał księgi znajduje się we Wrocławiu, ale wciąż warto zajechać do Henrykowa. Już z zewnątrz klasztor i kościół robią przyjemne wrażenie - barwny, ciepły, nieprzegięty za mocno barok, w stanie pozostawiającym nieco do życzenia, ale niezłym. Warto zwrócić uwagę na kolumnę na dziedzińcu, wzorowaną na słynnej wiedeńskiej kolumnie morowej.







Największy efekt robi wnętrze kościoła, którego pierwotna gotyckość jest praktycznie niewidoczna, nieodczuwalna, przykryta warstwą hiperbarokowej powłoki. Olśniewające organy, olbrzymie płótna w ozdobnych złotych ramach zawieszone wzdłuż głównej nawy, kolorowe marmury, giga-ołtarz o kilkunastu złotych filarach i nieskończonej złotej ornamentacji, boczne kaplice z iluzjonistycznymi freskami sufitowymi. Jeśli ktoś nie lubi baroku, musi po prostu uciekać. Chociaż chyba nawet on nie pozostanie niewzruszony na największe dzieło tego wnętrza - spektakularne, mieniące się w oczach stalle z drewna lipowego i dębowego, które powstawały przez blisko 150 lat.
















Pomieszczenia klasztorne nie są tak widowiskowe, ale również skrywają wiele "wnętrzarskich" atrakcji na czele ze sztukaterią sufitu w sali jadalnej. Oczywiście znajdzie się również kopia Księgi Henrykowskiej.







Sformułowanie "wycieczka do powiatu ząbkowickiego" nie brzmi zbyt atrakcyjnie, brzmi wręcz ironicznie, a jednak to okolica zdolna naprawdę gęsto zapełnić weekend nie byle jakimi atrakcjami. Przynajmniej jeżeli ktoś nie ma problemu z motywami opuszczenia i przemijania. Co najmniej do Barda będę kiedyś musiał wrócić - mam nadzieję, że w nieco bujniejszych dla niego czasach.

Komentarze