Anthony Braxton: "For Alto"

1970

Zagranie po raz pierwszy w dziejach całego albumu na jednym instrumencie dętym to jedno. Zagranie skrajnie, w stopniu wcześniej w jazzie niespotkanym, awangardowych, abstrakcyjnych, wymagających i bardzo głęboko poszukujących form to drugie. Jedno i drugie naraz to już bardzo poważny kandydat na najśmielszy album w historii jazzu - z konkurencji przychodzi mi do głowy właściwie tylko Machine Gun

Przede wszystkim to jednak również jeden z najbardziej wciągających i najpiękniejszych albumów w historii. Poszukiwania Braxtona są bezwzględnie fascynujące, wbrew pozorom bardzo różnorodne, zazwyczaj hipnotyzujące: to saksofonowa fenomenologia, podróż do już nawet nie tylko atomowej, ale transcendentalnej istoty instrumentu, niebiańsko-piekielna rozgrywka z umysłem odbiorcy. Ponadto w tej skrajnie surowej, abstrakcyjnej, często brutalnej, zintelektualizowanej, wyobcowanej muzyce odnaleźć można zaskakująco potężne pokłady liryzmu. Ascetyczna koncepcja skonfrontowania saksofonu altowego z niczym poza ciszą znacząco ten liryzm w pewnych momentach wspomaga, wręcz doprowadza do ostateczności.

Urzeka mnie różnorodność twarzy tego albumu, co odróżnia go od wielu free jazzowych dzieł, czasem bardzo dobrych albo nawet wybitnych, ale trzymających się mniej więcej jednej konwencji. Tutaj każdy utwór jest od pozostałych zdecydowanie odmienny. Pierwszy, niespełna minutowy, jest jakby podstępnym nieco przedstawieniem tematu niczym pierwsze takty Die Kunst der Fuge Bacha. W drugim wjeżdża od razu agresywny, hałaśliwy, maksymalnie intensywny, a jednocześnie co jakiś czas łagodzony liryzmem, w miarę "typowy" free jazz. Trzeci kawałek jest już mocno liryczny i obfity w eksploracje melodyczno-harmoniczne. Czwórka to trochę synteza dwójki i trójki - bardzo intensywna, gęsta, głośna, ale rozczulająco melodyjna i wyrazista harmonicznie improwizacja. Utwór piąty to "jeden podzielić przez [typowy hałaśliwy free jazz]" - apoteoza oszczędności, redukcja dźwięku i w metafizycznie liryczny sposób docieranie do jego granic z ciszą. Utwór szósty kontynuuje oszczędność, ale poświęca jej część na rzecz maksymalizacji tego metafizycznego liryzmu, przez co staje się chyba moim ulubionym tutaj kawałkiem. W siódemce wjeżdża z kolei konkretna abstrakcja i perwersyjne niemal poszukiwania brzmieniowe, po których usłyszeniu już nigdy saksofon nie będzie tym, czym był. W końcu finalny, dwudziestominutowy tour de force łączy podobne poszukiwania brzmieniowe z diaboliczną grą percepcji rytmicznej, dynamicznej, melodycznej i harmonicznej, tworząc wrażenie jednoczesnej abstrakcyjnie się układającej gry kilku instrumentalistów i stając chyba najbardziej wymagającym, ale może i najbardziej ekscytującym utworem; monstrum.

Braxton jest generalnie postrzegany jako człowiek gdzieś na granicy jazzu i nie-jazzu. Sam twierdzi, że muzykiem jazzowym nie jest (moim zdaniem to z jego strony pustosłowie i mógłby sobie darować, ale mniejsza z tym). Również i ten album można pod tym kątem zakwestionować, odebrać mu jazzowość. Generalnie nie miałoby to większego znaczenia, piszę o tym jednak po to, by powiedzieć, że For Alto dla mnie to, przeciwnie, właśnie dzieło w specyficzny sposób esencjonalnie jazzowe. Ta specyfika polega na przyjęcie za esencję - a przynajmniej jedną z esencji jazzu - solowej improwizacji, zwłaszcza solowej improwizacji na instrumencie dętym, jeszcze bardziej zwłaszcza solowej improwizacji na saksofonie. Jeszcze ściślej - takiej to improwizacji komunikującej się na poziomie emocjonalnym w sposób niedosłowny i metaforyczny, nawet jak na z definicji abstrakcyjną sztukę, jaką jest muzyka. Jest to oczywiście jedna z koncepcji, nic o pretensjach apodyktycznych, bo przecież jak wiadomo z historii jazzu ani solówki, ani tym bardziej saksofony wcale u podwalin tej muzyki nie leżą i przedarły się do niej dopiero po jakimś czasie. Dla mnie jednak, patrząc na całokształt dziejów, to właśnie jest dla jazzu coś, czym dla malarstwa płótno i farby olejne. No więc Braxton to coś pozbawił jakichkolwiek dodatków i zdołał opowiedzieć o tym fascynującą autobiografię. Jak The Black Saint... Mingusa, Bitches Brew Davisa czy Ascension Coltrane'a można nazwać eksplozjami jazzu, to For Alto jest tej muzyki implozją. Też ostatecznością, ale na innej osi.


9.0/10

Komentarze