Lee Chang-dong: "Płomienie"

2018

To budujące wiedzieć, że pod koniec drugiej dekady nowego stulecia ktoś jeszcze robi filmy jak poeta i robi to z naprawdę bardzo dobrym efektem, i to nie jeden ze starych mistrzów, a reżyser, którego kariera rozpoczęła się na przełomie tysiącleci. "Płomienie" to kino jednocześnie subtelne i jednocześnie liryczne, czego w filmach z ostatnich lat praktycznie nie spotykam - najczęściej nie występuje żadne, bardzo często tylko pierwsze, bardzo rzadko tylko drugie. Przyczajony, budujący maksymalnie subtelnie właściwie wszystko - napięcie, fabułę, portrety psychologiczne, wymowę, atmosferę, w swoim autorskim rytmie i w całkowicie niewymuszony sposób rozwijający się, intrygujący, zmuszający do ciągłej uważności. Spokojnie ekscentryczny, podskórnie tajemniczy, mający coś z dramatu psychologicznego, z dramatu egzystencjalnego, z thrillera psychologicznego, z dramatu społecznego wprost i subtelnie jednocześnie wypowiadającego napięcie między bogatymi a biednymi, ale pozostaje stosunkowo autonomiczny - to po prostu poetycka pół-opowieść, w której granice symbolu i dosłowności są płynne. Enigmatyczna, niedopowiedziana, zapraszająca do myślenia. Przepełniona niewyłożonymi na tacy wewnętrznymi powiązaniami i nienachalnymi aluzjami do kultury. I momentami naprawdę piękna, mistrzowsko wykorzystująca nie tylko potencjał wizualny nieba i słońca rozlewających się po koreańskiej wsi trochę jak po XIX-wiecznych obrazach z nurtu realizmu, ale nawet zatłoczonego miasta. I nie tylko.

Nie jest arcydziełem. Intryga, jeśli można tak to nazwać - choć w pewnym momencie wydaje się, że będzie wręcz Lynchowsko zawiła - jest skromna i nawet ciut przewidywalna, a jednak ma tu trochę znaczenia. Lee Chang-dong to też żaden Tarr czy Tarkowski - artyzm tego filmu przez bardzo długie fragmenty jest kompletnie uśpiony (i bywa wtedy ciut ospale), a nawet w najdoskonalszy momentach to nie jest aż tak duże kino, ale sam fakt, że porównuję kogoś do takich nazwisk i dzieje się to w recenzji filmu z 2018 roku, napawa mnie radością. Długo budowana scena mniej więcej w połowie filmu, z w punkt trafioną muzyką Milesa Davisa, to w zasadzie może być najładniejsze parę minut kina tego dziesięciolecia.


7.5/10

Komentarze