Pomorskie: część III. Gdańsk, czyli implozja historii i rozkosz architektury

Gdyby ktoś mnie zapytał, co w Polsce jest najbardziej warte zobaczenia, nie wahałbym się długo z odpowiedzią: sądzę, że nie ma tu nic równie udanego, co najpiękniejsze centra wielkich polskich miast. Polską naturę, często przepiękną, w każdej większej przyrodniczej kategorii da się dość łatwo przebić, nie opuszczając nawet kontynentu; brakuje nam jak tlenu uroczych, zabytkowych, klimatycznych, żywotnych i zadbanych jednocześnie małych miasteczek; nie mamy naprawdę znaczących na arenie międzynarodowej galerii sztuki ani bardzo starych jak na Europę zabytków; kultura lokalna, w tym kulinarna, po latach zaborów, powojennych migracji i - może zwłaszcza - komuny, nie ma tej spójności, wyrazistości i siły rażenia co w krajach na zachodzie i południu. Ale nasze najlepsze starówki, koncentrujące się wokół wspaniałych, jednocześnie malowniczych i majestatycznych placów - nasze najlepsze rynki i odchodzące od nich uliczki - są klasy absolutnie światowej. I jest w Polsce nie jedno i nie dwa takie miejsca, dzięki czemu znaczna większość innych krajów odpada z konkurencji. Miasta, w których się znajdują, odwiedzić warto tym bardziej, że oferują sporo poza ścisłymi starówkami w ich najbardziej znanym i zgranym zakresie.

Trudniej byłoby mi już odpowiedzieć na pytanie, które konkretnie miasto w Polsce zobaczyć najlepiej, mając czas tylko na jedno (albo które dwa, jeśli tylko na dwa). Po pierwszej w życiu w pełni świadomej wizycie w Gdańsku odpowiedzieć jest mi jeszcze trudniej: stolica województwa pomorskiego, właściwie z miejsca, z dużym impetem stała się jednym z moich kandydatów na najwspanialsze polskie miasto.

Gdańsk, szóste najludniejsze miasto w kraju, osiągnął ten status (podkreślmy, że status kandydata na zwycięstwo, a nie zwycięzcy) z niezwykłą łatwością za pomocą dwóch zbiegających się w nim wymiarów. Najbardziej oczywistym jest wymiar estetyczny: bez dłuższych na razie rozważań trzeba powiedzieć, że centrum miasta jest przepiękne. Jeśli dojść do wniosku, że nie najpiękniejsze w kraju, to już tylko odrobinę mniej piękne niż to, które je przebije. Za pięknem stoi podbudowa w postaci historii: znaczenia historycznego, złożoności historycznej i czegoś, co nazwałbym historyczną kultowością.


Niezwykle złożona jest historia przynależności i zależności państwowo-kulturowych Gdańska. Jest czymś więcej nawet niż tylko historią ustawicznego odbijania piłeczki między Polską a różnymi postaciami Niemiec. Kilka razy w historii Gdańsk zyskiwał znaczącą niezależność (lub współzależność) od wielkich nacji, a dodatkowo znajdował się w obrębie kulturowym pozbawionych własnego państwa Kaszubów, którzy uważali miasto za swoją stolicę.

Gdańsk rozpoczął swą miejską historię jako część Polski jeszcze w ostatnich latach pierwszego tysiąclecia, by po trzystu latach wahania się między polską państwowością a pomorską niezależnością przejść pod panowanie Zakonu Krzyżackiego na około półtora wieku. W trakcie tego okresu, w połowie XIV wieku, Gdańsk dołączył do Związku Miast Hanzeatyckich, co znacząco wpłynęło na jego rozwój. W trakcie wojny trzynastoletniej z pomocą samych gdańszczan Krzyżacy na zawsze opuścili miasto, a to weszło z powrotem pod panowanie Polski i zaczęło prężnie się rozwijać. W połowie wieku XVI było największym ośrodkiem miejskim w całej Rzeczpospolitej o gigantycznym znaczeniu handlowym. Sto lat później, po potopie szwedzkim, zaczęło podupadać i w 1793 roku weszło pod władzę Prus, by pozostać mniej lub bardziej niemieckie aż do końca drugiej wojny światowej. W międzyczasie zdarzyły się dwa epizody, w których Gdańsk przybrał status Wolnego Miasta - po zdobyciu przez Napoleona w 1807 do 1814 i po pierwszej wojnie światowej aż do wojny drugiej.



Inaczej niż w większości pozostałych polskich miast, historyczna siła rażenia Gdańska jest największa nie średniowieczno-nowożytnym snem o potężnej Polsce, ale świeższymi wydarzeniami, które można nazwać historycznie kultowymi. Przede wszystkim to za Gdańsk uważa się symboliczne miejsce początku drugiej wojny światowej. Symboliczne, bo najprawdopodobniej dosłownie kilka lub kilkanaście minut przed ostrzałem Westerplatte 1 września 1939 roku o 4:45 przeprowadzono już niemiecki nalot bombowy na mniejsze miasta, przede wszystkim Wieluń - ale w świadomości znacznej większości ludzi to w Gdańsku zaczął się koszmar. Atak na Gdańsk był i jest dużo bardziej "medialny" ze względu na rangę miasta, jak również na fakt, że symboliczny był już dla nazistów, wściekłych na postanowienia Traktatu Wersalskiego, odbierające Niemcom Danzig i w ten sposób oddzielającego Prusy Wschodnie od głównej części rzeszy. Idąc dalej, to w gdańskiej stoczni rodził się największy i ostatecznie najskuteczniejszy opór przeciwko władzom PRLu i komunizmowi, będący przykładem dla całej Europy, która znalazła się po mniej szczęśliwej stronie żelaznej kurtyny. Do tych potężnych wydarzeń dochodzi cały szereg znanych postaci, które urodziły się i związane były z Gdańskiem. Jan Heweliusz, Arthur Schopenhauer, Daniel Fahrenheit, Günther Grass i Lech Wałęsa to te najsilniej dziś kojarzone.

To wszystko i jeszcze więcej to już naprawdę dużo jak na jedno miasto. Duch historii i poczucie znaczenia miejsca owiewa w nieunikniony sposób każdego, kto znajdzie się w granicach Gdańska. Ale na duchu się nie kończy: takie a nie inne koleje losu poskutkowały tym, że w Gdańsku jest i pięknie, i ciekawie. Wielkim wydarzeniom historycznym poświęcone są zjawiskowe, nowoczesne muzea w zjawiskowych budowlach, a zabytkowa część miasta to prawdziwe bachanalia architektoniczne. Tym cenniejsze w Polsce, że ogrom swego splendoru zawdzięczające architekturze niderlandzkiej i flamandzkiej, której powstało tu tak wiele dzięki napływowi ludzi z tamtych właśnie stron w czasach gdańskiej świetności - rzecz w naszym kraju praktycznie bez precedensu. Wspaniałe, bogato ozdobione kamienice i pałace w stylu z tych krain są największym gdańskim źródłem piękna tuż obok surowych, majestatycznych budowli średniowiecznych z czerwonej cegły.



Oczywiście trzeba wiedzieć, że w ogromnej większości starówka jest powojenną rekonstrukcją, w swoim czasie dość kontrowersyjną ze względu na daleką od pełni wierność historyczną. Rekonstrukcja przeprowadzona była tak, by nie odtwarzać pruskich naleciałości architektonicznych, więc w gruncie rzeczy cofnęła starówkę w czasie dużo bardziej niż do czasów bezpośrednio przed wojną. Do dziś znajdują się osoby, które kontestują wartość tej rekonstrukcji czy wręcz na nią sarkają. Ale zaprawdę: dzień, w którym zacznę narzekać na gdańską starówkę z takich powodów, będzie dniem, w którym ewidentnie stracę zdolność cieszenia się życiem.

Jakby tego jeszcze było mało, warto wspomnieć o dostępie do morza i własnej plaży, bliskości innych plaż i pojezierzy, jednym z najpiękniejszych parków w Polsce czy bogatej scenie gastronomicznej włącznie z kilkoma dobrymi browarami restauracyjnymi. Ciężko powiedzieć, co może pójść nie tak, gdy przyjedzie się do Gdańska, może poza tym, że prawie na pewno przyjedzie się na zbyt krótko.

Znajomość z miastem rozpocząłem od jego najbardziej posępnego punktu, jakim jest półwysep Westerplatte, położony daleko na północ od centrum. Dotarłem na te rubieże pochmurnym i zimnym popołudniem, które doskonale korespondowało z atmosferą miejsca i szarością "atrakcji", jakie można tu zobaczyć. Tu również po raz ostatni zbliżyłem się do Bałtyku.




Z legendarnego miejsca zbrodniczego ataku i bohaterskiej obrony nie pozostało wiele. Zachowała się jedna z sześciu wartowni biorących udział w obronie, tak zwana Wartownia nr 1 - kompletnie niepozorny, zapuszczony budynek. Nie stoi tam, gdzie w 1939 roku - został przesunięty w latach 60., by ocalić go przed wyburzeniem.



Większy efekt sprawiają dawne koszary, które są absolutnie spektakularnym pomnikiem destrukcji i robiłyby wrażenie nawet bez swojej wagi historycznej. Miejsce po prostu postapokaliptyczne.








Jest też pomnik stworzony celowo - odsłonięty w 1966 roku Pomnik Obrońców Wybrzeża na niewysokim wzniesieniu nad brzegiem Martwej Wisły. Nie jest arcydziełem, ale nie jest najgorszy - wystarcza wraz z enigmatyczną pustką tego miejsca i widocznym stąd napisem "Nigdy więcej wojny", by wyobrazić sobie zgrozę, jaką musiały wywołać w ludziach pierwsze strzały z pancernika Schleswig-Holstein. Poza tym trzeba jednak dodać, że obecny poziom zagospodarowania terenu Westerplatte jest akurat jednym z największych minusów, jakie przypisałem Gdańskowi. Takie miejsce zasługuje na dużo lepsze zarządzanie i podobno ma je niedługo otrzymać. Póki co mnóstwo tam nieporządku i pozostawienia wszystkiego samemu sobie.






Do wojny miałem jeszcze wrócić, a póki co zmierzyłem się z inną ważną częścią historii Gdańska i skierowałem w okolice Stoczni Gdańskiej, gdzie znajduje się od niedawna Europejskie Centrum Solidarności, potężny obiekt, upamiętniający historię dochodzenia Polaków do wolności od tak zwanej komuny. Wielkie wrażenie robi już sam budynek, jedno z największych dzieł współczesnej architektury w Polsce: brutalny, bo nawiązujący do estetyki zabudowań stoczniowych, ale jednocześnie świeży i majestatyczny. Wznosi się tuż przy wysokim Pomniku Poległych Stoczniowców 1970, odsłoniętym w 1980 w hołdzie ofiarom strajków sprzed dziesięciu lat. Budynek jest równie mistrzowski z zewnątrz, co w środku, gdzie brutalne formy i materiały łagodzi mnóstwo zieleni.











Samo muzeum, jeśli tak można nazwać tę wielowarstwową ekspozycję, jest na ten moment najlepiej zorganizowanym, jakie widziałem w Polsce i w ścisłej czołówce tych, które widziałem na całym świecie. Każda sala jest osobnym arcydziełem narracji muzealnej; kreatywność w planowaniu ekspozycji jest niezwykła, przewodnik audio interesujący i bezbłędny technicznie (co jest rzadkością),  a proporcje tekstu do zdjęć do eksponatów do elementów interaktywnych - idealne. Przyznam szczerze, że temat nie był dla mnie do przesady interesujący i szedłem tam nieco z obowiązku, ale wystawa jest tak dobrze zrobiona, że natychmiast wsiąknąłem w dzieje stoczniowców, a później po prostu Polaków. Można dyskutować, w jakim stopniu to Solidarność czy w ogóle polscy obywatele swoim oporem przyczynili się do przemian ustrojowych, a w jakim stopniu niezależny od nich tok zdarzeń gospodarczych i geopolitycznych na świecie i zapewne wyjdzie, że to drugie znacznie silniej, ale sama historia niezłomności, odwagi i nadziei wielu ludzi jest po prostu czymś, czym trudno się nie zainteresować.



























Zanim rzuciłem się na wieczorną starówkę, poznałem pierwszy lokalny browar, Browar PG4 (z nazwą wziętą od adresu Podwale Grodzkie 4), istniejący od 2017 roku. Ciężko mi powiedzieć, czy to najlepszy z gdańskich browarów, ale śmiało powiedziałbym, że najważniejszy i najbardziej warty odwiedzin - przez sam fakt, że jako jedyny podjął się uwarzenia piwa jopejskiego, legendarnego gdańskiego stylu piwa, którego produkcją zajmować się miał sam Heweliusz. Było to dopiero drugie jopejskie, jakie piłem w życiu - istnieją zresztą trzy komercyjnie warzone - ale byłem bardziej niż usatysfakcjonowany i mimo wysokiej ceny, mimo wszystko uzasadnionej procesem produkcji, zabrałem jedną butelkę do domu. Standardowe piwa w ofercie były trochę mało zróżnicowane - wszystkie łagodne i jasne. Najwięcej ekscytacji dostarczył Krollinger, eksperymentalny, lekki kwas potraktowany zarówno bakteriami kwasu mlekowego, jak i drożdżami brettanomyces, bardzo udany. Pils był dobry, witbier sensowny, APA średnio-słabe. Browar ma wspaniałą, otwartą i dużą, a jednocześnie klimatyczną przestrzeń, wyeksponowaną warzelnię i fermentownię i dobre jedzenie. Bez sensu go nie odwiedzić.










PG4 mieści się tuż przy głównym gdańskim dworcu, pięknym budynku z ostatnich lat XIX wieku, zbudowanym w dość fantazyjnej, ceglanej i pełnej rozmachu wariacji na temat niemieckiego renesansu z elementami innych stylów. Jako że jego najbardziej imponujący element - wysoka wieża zegarowa - był w remoncie, nie wróciłem już tu za dnia po lepsze zdjęcie niż poniższe.


Krótko po wizycie w browarze byłem już w Gdańsku zakochany absolutnie, bo przed snem zrobiłem jeszcze nie za długi, ale od razu magiczny spacer po starówce, a nocą to miasto jest sobą samym do kwadratu, jak zresztą większość pięknych miast. Następnego dnia zacząłem już przykładne, kompleksowe zwiedzanie. Na pierwszy ogień poszedł największy gdański klasyk - tzw. Główne Miasto, część dzielnicy Śródmieście, które ma wszystko, co trzeba, by nazywać je starym miastem, a jednak nim nie jest. Stare Miasto - najstarszy region miasta - znajduje się tuż obok i nie zostało odrestaurowane po wojnie, przez co jest dużo mniej imponujące z nielicznymi tylko wartymi uwagi budynkami. To, co we wszystkich znanych mi wiekowych miastach polski określa się jako Stare Miasto, w Gdańsku jest więc Głównym Miastem.


Mimo naprawdę potężnej ilości fantastycznych miejsc i obiektów do zobaczenia w Gdańsku, muszę stwierdzić, że jeśli można by było zobaczyć tylko jedno z nich, to musiałoby to być to najbardziej znane i oklepane - tak zwaną Drogę Królewską, składającą się obecnie z połączonych ulicy Długiej oraz szerszego od niej Długiego Targu, będącego pół-ulicą, pół-placem i tym dla Gdańska, czym dla innych miast są rynki (w gruncie rzeczy w drogę wlicza się też mały Targ Węglowy, który formalnie nie jest jeszcze ulicą Długą). Trasa ta rozpoczyna się na zachodzie od Bramy Wyżynnej i kończy ok. 650 metrów dalej na wschodzie wraz z Zieloną Bramą. Mówiąc prosto z mostu, te 650 metrów jest jedną z najpiękniejszych rzeczy na świecie. Szpaler nieskończonych, różnorodnych, przepięknych, bogato (lecz z klasą) dekorowanych i barwnych kamienic, orbitujących głównie wokół polskiej i niderlandzkiej szkoły architektonicznej renesansu, baroku i klasycyzmu, potrafi zawrócić w głowie. Naprawdę trudno tu znaleźć kamienicę, która byłaby zwyczajna, nieciekawa, zapychająca całość - raczej każda lub prawie każda zdaje się opowiadać osobną historię. Są piękniejsze i piękne nieco mniej, ale żadna nie jest pozbawiona czegoś charakterystycznego, jakiegoś własnego architektonicznego smaczku. Droga Królewska jest galaktyką piękna złożoną z układów planetarnych - kamienic, przystrojonych swoimi planetami, czyli ornamentami i detalami, i nawet te planety same w sobie potrafią być niejednorodne i stanowić osobne opowieści. Być może właśnie ta wielowarstwowość sprawia, że ta promenada aż tak przenika do poczucia estetyki. To - oraz fakt, że poza kamienicami jest tu parę innych, charakterystycznych budowli, samych w sobie wspaniałych.



















Pierwszym wschodnim punktem trasy, jeszcze przed jej zamkniętą częścią, wolnostojącym, jest Brama Wyżynna, zbudowana w 1574 roku, a następnie przearanżowana przez flamandzkiego architekta w 1586. To piękna i spokojna, monochromatyczna niemal piaskowcowa bryła, w punkt ozdobiona złoceniami we flamandzkim stylu. Warto zwrócić uwagę na żłobienia w piaskowcu, imitujące motywy roślinne. Od strony frontowej nad bramą widoczne są trzy godła: pruskie, trzymane przez jednorożce, polskie, trzymane przez anioły i gdańskie, trzymane przez lwy.




Tuż za tą bramą, ciągle przed zamkniętą częścią trasy, stoi Przedbramie, będące połączeniem dwóch budynków: niższej Katowni i wyższej Wieży Więziennej. Jest w zupełnie innym stylu i stanowi niezwykłe, bo dość mroczne oblicze renesansu z przewodnią rolą cegły i piaskowcowymi wstawkami. Powstało w XV wieku jako brama, a po zbudowaniu Bramy Wyżynnej straciło swą pierwotną funkcję i stało się więzieniem, którym pozostało aż do XIX wieku.







W Wieży Więziennej mieści się obecnie Muzeum Bursztynu, imponujący zbiór kawałków bursztynu i wyrobów z tego surowca: od prymitywnych, archeologicznych kamieni, czasem z zastygłymi owadami, przez biżuterię i zabytkowe relikwiarze i przedmioty użytkowe z bursztynu, aż po współczesne artystyczne fantazje z bursztynową gitarą elektryczną (będącą faktycznie gitarą, nie rzeźbą) włącznie. Zamek w Malborku ma nieco lepsze zbiory, ale i te warto zobaczyć, będąc w ich pobliżu.
















Trzecia budowla na trasie to Złota Brama, która rozpoczyna zamkniętą część Drogi Królewskiej. Powstała w 1612 roku, również według projektu flamandzkiego architekta (a nawet syna architekta, który zaprojektował Bramę Wyżynną) i jest już obiektem żywcem wyjętym z flandryjskich miast, delikatnym i delikatnie zdobnym w złoto. Nie mniej flamandzki jest przylegający do niej, ceglany Dwór Bractwa św. Jerzego z końca XV wieku. Tworzą razem uroczo kontrastującą parę rodem z Brugii.



Najsłynniejszą kamienicą przy ulicy Długiej jest tzw. Dom Uphagena, z zewnątrz tylko odrobinę wyróżniająca się od innych, czerwonawa kamienica w barokowym stylu. Jej atutem są udostępnione do zwiedzania wnętrza z odtworzonym XVIII-wiecznym wykończeniem o dużej dawce rokoka. Najśliczniej prezentują się nie zabytkowe meble, a barwne tapety i sztukaterie.














Kolejnym istotnym punktem na trasie - na styku ulicy Długiej i Długiego Targu - jest już sam ratusz miejski, znajdujący się w ścisłej czołówce najpiękniejszych ratuszy w kraju (najprawdopodobniej umieściłbym go na podium). Odcina się od swojego otoczenia ceglaną surowością, a ze względu na wysoką wieżę i ogólnie wertykalny charakter bryły robi wrażenie mocno gotyckie, nieco groźne, jednak jest w gruncie rzeczy bardzo smaczną mieszanką gotyku i renesansu. Najstarsze jego części pochodzą z pierwszej połowy XIV wieku; później podlegał licznym rozbudowom i przebudowom, szczególnie w XV i XVI wieku. Z końca wieku XV pochodzi wieża na planie kwadratu, dziś będąca głównym wabikiem estetycznym budowli - strzelista, a jednocześnie mięsista, przystrojona charyzmatycznymi tarczami zegarowymi, balustradami i bardzo wysokim, pozłacanym hełmem.





Można zwiedzić wnętrza ratusza: dziedziniec, kilka reprezentacyjnych sal i małe muzeum poświęcone historii miasta. Największe wrażenie robią piękne drewniane schody spiralne i przede wszystkim tak zwana Sala Czerwona z pełnym nieograniczonego przepychu manierystycznym sufitem i kominkiem. Wystawowa część historyczna jest nieco uboga jak na tak znaczące miasto, ale trwają już prace nad nowym, pełnowymiarowym Muzeum Gdańska w innym miejscu.



















Blisko ratusza, już od strony Długiego Targu, znajduje się najprawdopodobniej najbardziej rozpoznawalna zabytkowa polska fontanna, która urosła do rangi symbolu miasta, co fontannom zdarza się raczej rzadko: Fontanna Neptuna. Została wykonana na początku XVII wieku przez flamandzkiego rzeźbiarza i jest podobno najstarszym świeckim pomnikiem w Polsce. To naprawdę imponująca fontanna, nie tylko dzięki samemu Neptunowi, ale i otaczającym go detalom rzeźbiarskim.





Fontanna stoi centralnie przed Dworem Artusa, z którego przepych bije większy od samego ratusza. Mocno odróżnia się od innych kamienic, sam zresztą nią nie będąc, choć jest wciśnięty w ich linię - przypomina raczej pałac. Perełką jest sama fasada z wielkimi gotyckimi oknami i kunsztownym barokowym szczytem we flamandzkim stylu, przyozdobiona licznymi rzeźbami i płaskorzeźbami. Istnieje od połowy XIV wieku, ale jego obecna estetyka pochodzi z początku wieku XVII i po raz kolejny odpowiedzialny jest za nią architekt z Flandrii. Był miejscem spotkań kupców i ważnych obywateli miasta, jako obiekt reprezentacyjny dawał nocleg przyjeżdżającym do Gdańska władcom.



Wnętrza są bardziej imponujące niż w ratuszu. Właściwie to wnętrze - ogromna, reprezentacyjna sala, będąca pięknym przykładem świeckiego gotyku. Gwieździste sklepienie, malowidła, kunsztowna boazeria, wielkie rzeźby i zawieszone w powietrzu zabytkowe modele okrętów tworzą unikalny klimat, ale największym przebojem dworu jest najwyższy piec kaflowy w Europie, arcydzieło XVI-wiecznej ceramiki - odtworzony po zniszczeniach, ale w większości z oryginalnymi płytkami, przedstawiającymi setki postaci. Zwiedzić można też drugą, znacznie mniejszą salę, w której największe wrażenie robi drewniana klatka schodowa.














Trzy kamienice w prawo od Dworu Artusa wznosi się najsłynniejsza kamienica Długiego Targu, tzw. Złota Kamienica z początku XVII wieku. Jest w gruncie rzeczy kremowa, ale złote wstawki mocno wpływają na jej estetykę. Wąziutka, ale z niesamowicie bogatą fasadą, tonącą w drobiazgowych płaskorzeźbach.



Drogę Królewską zamyka Zielona Brama z 1560 roku, która wprawdzie nie ma ani jednego zielonego elementu, ale jest piękną budowlą z cegły i piaskowca o renesansowych szczytach i poczwórnym arkadowym przejściem.



Za bramą znajduje się kolejna symboliczna część miasta - Długie Pobrzeże, malowniczy deptak nad brzegiem rzeki Motławy. Zabytkowy brzeg oczarowuje kolejną porcją ładnych kamienic, kolejnymi bramami wodnymi i charakterystycznym Żurawiem. Po drugiej stronie całkiem niedawno wybudowano współczesne apartamentowce, nawiązujące do zabytkowych gdańskich kamienic, ale jednocześnie będące ewidentnie współczesne. Chciałoby się, by tego typu wpisywanie współczesnej architektury w historyczny kontekst częściej było w Polsce tak udane jak tutaj. Zmrok dodaje mu jeszcze więcej piękna niż reszcie starówki.








O kolejnych fragmentach Głównego Miasta można opowiedzieć, wchodząc przez kolejne bramy wodne na Pobrzeżu. Kolejna po Zielonej Bramie jest Brama Chlebnicka, ceglana, nieduża, z białymi okiennicami i ostrołukowym przejściem. Za nią rozpoczyna się ulica Chlebnicka, która później przechodzi w ulicę Piwną. To kolejny arcyklimatyczny szpaler kamienic - już naturalnie nie aż tak wystawnych jak na Drodze Królewskiej, częściej za to wyposażonych w cudowne przedproża, znak rozpoznawczy gdańskiej architektury. Z tego ciągu ulic najbardziej imponująco wygląda wieczorem wieża Bazyliki Mariackiej. Ulica Piwna kończy się rozkoszną budowlą Wielkiej Zbrojowni z początku XVII wieku, absolutną perłą manierystycznej architektury flamandzkiej. Gdyby powyjmować gdańskie budynki z ich otoczenia, to być może właśnie ten należałoby nazwać najpiękniejszym. Cudownej dekoracyjności, połączonej z wciąż dużą elegancją i smakiem form, nie powstydziłyby się najpiękniejsze miasta Flandrii.






Kolejna na Pobrzeżu jest ceglana, gotycka Brama Mariacka o niemal fortyfikacyjnym charakterze ze swoimi wieżami, z typowymi dla Flandrii czerwonymi okiennicami. Za nią rozpoczyna się ulica Mariacka: węższa i nieco krótsza, bo rozbijająca się na Bazylice Mariackiej, ale najbardziej magiczna ze wszystkich gdańskich ulic. Kamienice są tu znacznie już surowsze niż na Drodze Królewskiej, ale za to każda z nich posiada przedproże, przez co znajdujemy się tu właściwie w innym świecie, osobnym względem całej reszty kraju.









Tak oto dotarłem do najbardziej monumentalnej budowli w mieście, a właściwie prawdopodobnie również w całej Polsce - Bazyliki Mariackiej, największego ceglanego kościoła na świecie. Ma około 105 metrów długości, 66 szerokości transeptu, a wieża wznosi się na 78 metrów. Początki budowy datuje się na 1343 rok, ale obecne rozmiary świątynia przybrała dopiero na początku XV wieku. Pierwszym, środkowym i ostatnim zdaniem na temat bazyliki (która, nawiasem mówiąc, wcale nie jest bazyliką, lecz kościołem halowym) musi być to, że jest gigantyczna. Rozmiar jest jej głównym orężem i wcale nie oznacza to, że jest budowlą prostacką, bo nie chodzi o rozmiar jako taki - są na świecie rzeczy dużo większe, dużo wyższe - lecz o rozmiar potęgowany gotycką stylistyką: cegłą, olbrzymimi oknami, surowością i przytłaczającą, grubo ciosaną wieżą. Jest to ogrom nie tyle geometryczny, co transcendentny i jakkolwiek przesadnie nie brzmi to na piśmie, tak czuje się to na żywo. Nie jest to bynajmniej najpiękniejszy kościół w Polsce - właściwie elewacja jest uboga, surowa, nawet można powiedzieć, że nie do końca zgrabna z niego bryła - ale jest chyba najpotężniejszy. Ma jedną wadę - przez to, że jest wpisany ciasno w gdańską starówkę, nie ma punktu, z którego można by go podziwiać w pełnej krasie. Choć być może to jeszcze jeden zabieg, by wydawał się tak gigantyczny.











Jego wnętrze jest szokiem - spodziewając się rozświetlanego jeno dyskretnym światłem zza witraży mroku średniowiecza i ceglanej otchłani, wkracza się w czystą, jasną przestrzeń białego tynku. Skłamałbym, mówiąc, że nie wolę - i to znacznie - typowych, półmrocznych, ceglanych wnętrz gotyckich kościołów, ale i taka koncepcja ma swój urok. Biel i gigantyczna przestrzeń sprawiają, że kościół wydaje się niemal pusty, ale skrywa wiele pięknych rzeczy: pajęczynowe sklepienie, gotycki zegar ze znakami zodiaku, olśniewającą gotycką nastawę ołtarzu głównego i monumentalny witraż za nią, olbrzymi krucyfiks nad transeptem, kopię Sądu Ostatecznego Hansa Memlinga, którego oryginał znajduje się w gdańskim Muzeum Narodowym - niestety w trakcie mojego pobytu zamkniętym. Wnętrze to ma w sobie coś kojącego.

















Można wejść na wieżę kościoła i uchwycić najbardziej panoramiczny widok Gdańska. Ścisłe otoczenie starówki dzielnicami zabudowanymi wyłącznie współczesnymi budynkami ukazuje skalę zniszczeń wojennych i fakt, że jest ona dziś raczej enklawą niż epicentrum.





Kolejną równoległą do Drogi Królewskiej ulicą, na którą da się wejść od Pobrzeża - choć już nie przez jakąś charakterystyczną bramę - jest ulica Świętego Ducha, z której można oglądać północny bok Bazyliki z pewnej oddali dzięki wyrwie w zabudowaniu. Również od tej ulicy do kościoła przylega Kaplica Królewska z 1681 roku, jedyny barokowy kościół Głównego Miasta, zbudowany w skrajnie odmiennym stylu od Bazyliki - podręcznikowo barokowy z wyraźnymi niderlandzkimi smakami i klasycystycznymi wtrąceniami, wyróżniający się intensywną kolorystyką - łososiową farbą, piaskowcem, zielonymi okiennicami i drzwiami oraz złotymi akcentami. Na swój sposób piękniejszy, ale nie tak imponujący jak stojący za nim ogrom.





Przy tej ulicy znajdują się dwie kamienice, które chciałem koniecznie zobaczyć, choć estetycznie nie wyróżniają się spośród wielu innych. W jednej z nich urodził się w 1788 roku Arthur Schopenhauer, którego uważam za znakomitego filozofa, jednego z najznakomitszych w dziejach. Kawałek dalej, w kamienicy zwanej Domem pod Żółwiem, mieścił się z kolei dom rodzinny Johanny Schopenhauer, matki filozofa i pisarki niemieckiej.






Wracam po raz ostatni na Pobrzeże, by dotrzeć do jego najbardziej charakterystycznej budowli, jaką jest Żuraw - nie tylko potężny dźwig portowy z połowy XV wieku, ale też kolejna brama wodna, co lepiej jest widoczne od strony ulicy Szerokiej. Z racji swojej funkcji wystaje nad rzekę i wyróżnia się spośród reszty zabudowy Pobrzeża, a połączenie cegły z ciemnym drewnem jeszcze dodaje mu estetycznego pociągu. Wewnątrz znajduje się mocno bagatelny oddział Muzeum Gdańska.








Opuściłem zasadniczą część Głównego Miasta, by podjąć bardzo krótką znajomość ze Starym Miastem. Najładniejszym jego budynkiem jest Ratusz Staromiejski z czerwonej cegły, zaprojektowany pod koniec XVI wieku przez flamandzkiego architekta odpowiedzialnego również za Wielką Zbrojownię. To mniej wystawny i ociekający przepychem obiekt, ale zachwycają jego idealne, renesansowe proporcje, subtelne ornamentacje i wymyślny hełm wieży. Dziś pełni funkcje kulturalne.


Niemal naprzeciwko fasady ratusza biegnie Kanał Raduni dopływający do Motławy, a na środku kanału znajduje się niewielka Wyspa Młyńska. Podziwiać można na niej między innymi uroczy, cały pokryty szachulcem Dwór Cechu Młynarzy oraz bynajmniej nie uroczy, siermiężny, ciężki i mroczny Wielki Młyn, ufundowany przez krzyżaków w połowie XIV wieku - w swoim czasie podobno największy młyn w Europie.





W pobliżu młyna znajdują się dwa zabytkowe gotyckie kościoły Starego Miasta. Kościół św. Katarzyny jest najstarszym w całym Gdańsku: jego budowa rozpoczęła się jeszcze w pierwszej połowie XIII wieku, a skończyła w wieku XV. Jeszcze później dodano barokowy hełm, który decyduje dziś o charakterystycznej estetyce masywnej wieży. Specyficznie wygląda też kościół od strony prezbiterium - jak gdyby każda nawa była osobną świątynią. Wnętrze jest bardzo surowe, co jest skutkiem pożaru z 2006 roku, tym niemniej zachowało gotycki klimat, zwłaszcza dzięki wspaniałym sklepieniom.








Tuż za nim stoi Kościół św. Brygidy, znany z powiązań z Solidarnością w okresie strajków i zmian ustrojowych, mający jednak historię znacznie dłuższą, bo sięgającą początków XIV wieku. Z zewnątrz nieco niepozorny, standardowy gotyk z renesansową wieżą, w środku skrywa chyba najbardziej archetypiczne wnętrze ceglanego gotyckiego kościoła: z półmrokiem, morzem cegły i silnie zaakcentowanymi sklepieniami. Średniowieczny charakter przełamują współczesne organy i przede wszystkim współczesny Bursztynowy Ołtarz, który wydaje się lewitować. Warto zajść też do krypty na tyłach kościoła, gdzie znajduje się imponująca kolekcja ludzkich czaszek, czy też, mówiąc nieco bardziej dosadnie, trupich czaszek. Tak czy inaczej bardzo fajna sprawa.









Parę kroków dalej byłem już znowu na Głównym Mieście i podziwiałem Basztę Jacek - najbardziej okazałą pozostałość po dawnych murach miejskich, oktagonalną budowlę z cegły z około 1400 roku.



Tuż przy baszcie jest główne wejście do Hali Targowej - zabytkowego, ale w pełni funkcjonującego obiektu z końca XIX wieku. Z zewnątrz to śliczny, wyrazisty neogotyk o secesyjnej finezji, wnętrze natomiast przypomina XIX-wieczny dworzec.





Zwiedzanie tego dnia skończyłem w położonym tuż za Halą kościele św. Mikołaja, jednym z najstarszych w mieście, założonym przez dominikanów w 1227 roku. Niezniszczony w czasie wojny, z zewnątrz prezentuje siermiężne, ciężkie, ciemno-ceglane połączenie gotyku jeszcze z wpływami romańskimi. W środku z kolei, pozbawionym choćby jednej cegły, gotyckie sklepienia są wypierane przez intensywną barokową nastawę z pozłacanego ciemnego drewna. Największą atrakcją kościoła są jego konkretne elementy: bombastyczny złoty ołtarz, drewniane stalle i potężne barokowe organy.










Po tak intensywnym dniu nie było innej opcji niż udać się do następnego browaru. Piwnica Rajców istnieje od zaledwie 2018 roku i okupuje najlepszą możliwą lokalizację: podziemia Dworu Artusa z wejściem tuż przy Fontannie Neptuna. Kilka kameralnych, półmrocznych, klimatycznych sal, w tym główna z pięknie wyeksponowaną fermentownią i warzelnią za barem. Jeśli chodzi o piwo, wypadła najsłabiej z trzech gdańskich browarów restauracyjnych, jakie odwiedziłem, ale wciąż wypadła dobrze, szczególnie za sprawą porteru bałtyckiego. Docenić trzeba też podjęcie się tak rzadkich stylów jak Belgian Blond (bardzo udany) i lager wiedeński (przyzwoity). Jeśli natomiast chodzi o jedzenie, przyznałbym temu miejscu palmę pierwszeństwa.









To był przedostatni wieczór w Gdańsku, ale że następnego dnia miało obficie padać (i obficie padało), udałem się na kompleksowy spacer, by uzupełnić nocną dokumentację fotograficzną miasta, rozpoczętą dnia poprzedniego. Mam wrażenie, że ciemność przydaje temu miastu jeszcze więcej uroku niż to się zwykle dzieje.


























Następnego dnia stosunkowo mało czasu spędziłem na starówce, bo ponad cztery godziny pochłonęło mi Muzeum II Wojny Światowej, jedna z najnowszych i największych atrakcji miasta, funkcjonująca od 2017 roku. Cztery godziny, ale pochłonęłoby na spokojnie sześć albo i więcej, gdybym nie dotarł tam na nieco ponad cztery godziny przed zamknięciem, sądząc, że to w zupełności wystarczy nawet na bardzo duże muzeum. To jest jednak nie tyle duże, co ogromne i jest jednym z najlepszych i najważniejszych muzeów w całej Polsce, topowym również w skali europejskiej. Umieszczone w fenomenalnym, abstrakcyjnym budynku o niezwykłej bryle ze szkła i materiału nawiązującego do cegły, funduje zwiedzającym przygnębiającą, ale fascynującą podróż poprzez dzieje największej chyba tragedii w dziejach ludzkości od jej polityczno-ekonomiczno-ideologicznych podwalin aż po procesy sądowe po jej zakończeniu.




Wystawa, cała rozłożona na jednym poziomie mrocznych podziemi budynku, nie jest aż tak dobrze zrobiona jak w Europejskim Centrum Solidarności - nie aż tak kreatywnie zaplanowana, z chronologią czasem nieco pogmatwaną i z fatalnym audioprzewodnikiem (na szczęście zupełnie zbędnym) - ale wciąż zrobiona znakomicie. Mnóstwo autentycznych eksponatów, zdjęć, filmów, interesujących tekstów i instalacji artystycznych, rozplanowanych z wyczuciem logiki i estetyki, wypełnia kilkanaście lub kilkadziesiąt nawet sal, z których każda jest osobnym dziełem o własnej tematyce. Mimo że już niecałe dwie dekady do stulecia wybuchu wojny, mimo że każdy nasłuchał się o niej bardzo dużo i znieczulił na jej grozę, muzeum potrafi wciąż przytłoczyć i przygnębić tym absurdalnym horrorem.







































Piwo jest dobrym pomysłem niezależnie od nastroju, więc po wojnie udałem się do ostatniego już browaru restauracyjnego nie tylko w Gdańsku, ale na całej na mojej pomorskiej trasie. Brovarnia Gdańsk to zdecydowanie najbardziej luksusowo pozycjonowany browar w mieście, jest bowiem jednocześnie restauracją ekskluzywnego butikowego hotelu. Cały ten przybytek zajmuje XVIII-wieczny ceglany spichlerz na wschodnim brzegu Motławy. Jako lokal poleciłbym go mimo wszystko najmniej, bo ceny jedzenia są z kosmosu i atmosfera nieco hotelowa, ale piwa - mimo bardzo asekuranckiej selekcji - zrobiły duże wrażenie. Wzorowy weizen, NEIPA, która dorównywała najlepszym craftowym reprezentacjom i jedynie pilzner był "tylko niezły".






Ostatniego, deszczowego dnia w Gdańsku opuściłem centrum dość wcześnie rano, by zwiedzić najsłynniejszą dzielnicę miasta poza tym centrum - Oliwę. Ta dawna wieś klasztorną pod władzą opactwa cystersów stanowi część Gdańska od 1926 roku. Leży daleko na północnym wschodzie od centrum i graniczy już z Sopotem. Większość jej powierzchni pokrywają rosnące na wzgórzach Lasy Oliwskie, część parku krajobrazowego, natomiast zachodnia część dzielnicy to jakby osobne miasteczko z wieloma atrakcjami.


Na początek spojrzałem na Oliwę z góry, a właściwie na dużo więcej niż Oliwę. Bardzo warto wdrapać się na Pachołek, stumetrowe wzgórze, na którym znajduje się jeszcze kilkunastometrowa platforma widokowa. Myślałem, że polskie morze widziałem po raz ostatni na dłuższy czas trzy dni wcześniej, na Westerplatte, tymczasem stąd również je widać, podobnie jak kawał Gdańska na czele z wieżowcem Olivia Star - ósmym najwyższym budynkiem w Polsce i drugim poza Warszawą. Patrząc w drugą stronę można podziwiać wspomniane wzgórza z lasami - krajobraz, którego się po Gdańsku całkowicie nie spodziewałem.



Już na dole szybko dotarłem do Parku Oliwskiego, bez wątpienia jednego z najpiękniejszych w Polsce parków miejskich. Nie będzie ulubionym parkiem osoby, która szuka w parkach choć odrobiny dzikiej, ustronnej przyrody i ma niezaprzeczalną wadę w postaci bliskości ruchliwych ulic, które zakłócają w nim ciszę, ale walory estetyczne są nie do przecenienia. Miejscami wygląda to bardziej jak zaczarowany ogród niż jak park. Zachwyciłem się nim mimo najgorszej możliwej pogody na podziwianie parku.











W parku odnaleźć można rokokowy Pałac Opatów, gdzie mieści się Oddział Sztuki Nowoczesnej Muzeum Narodowego w Gdańsku. Najlepsze, co można o nim powiedzieć, to że wystawy tam się chyba zmieniają, bo ta, na którą trafiłem, była upiornie słaba. Z kilkudziesięciu, jak nie więcej dzieł dwa lub trzy uznałem za "w porządku" (z czego jedno było właściwie zżynką z malarstwa Giorgio De Chirico). Reszta zaczynała się na mieliźnie, a kończyła na dnie. Nie było tu nawet specjalnie z czego się pośmiać, co czasem ratuje nędzne wystawy sztuki współczesnej.










Cały czas, jaki chce się przeznaczyć na to muzeum, lepiej więc przeznaczyć na przylegającą do pałacu Katedrę Oliwską, w której ostatecznie zakończyłem moją przygodę z Gdańskiem. Kościół w obecnym kształcie pochodzi z drugiej połowy XIV wieku, choć od tamtej pory był niszczony i odbudowywany. Jest mariażem gotyku z barokiem, co zaczyna się już na fasadzie, gdzie barokowy środek wciśnięty jest między dwie ceglane gotyckie wieże. Na fasadzie widać też już początek niezwykłego kształtu kościoła: jednocześnie bardzo długiego i bardzo wąskiego, a również jednocześnie bardzo wysokiego i... bardzo niskiego, bo taki właśnie kontrast zachodzi między nawą główną a bocznymi. 



Z tego powodu nawa główna wydaje się nieskończonym tunelem. Gotyk - ostrołukowe przejścia między nawami, ostrołukowe okna, wymyślne sklepienie i właśnie to wertykalne wrażenie całości - ściera się jedynie z barokową nastawą, ale jest ona tak mocna, że ciężko ustalić zwycięzcę. Z przodu zachwycają drewniane stalle, subtelny ołtarz z czarnych kolumn ze złotymi kapitelami i iluzjonistyczna oprawa rzeźbiarska małego okrągłego okna z witrażem, a z tyłu najsłynniejsze gdańskie organy z XVIII wieku, wklęsłe, jakby wsysane przez kolejne niewielkie witrażowe okno. To najpiękniejsze sakralne wnętrze w mieście - godne, by być ostatnim rozdziałem wizyty w Gdańsku.















Artykuł powyższy stał się czymś na kształt laurki, a jako że sam nie przepadam za laurkami, czas wbić tu jakąś szpilkę lub przynajmniej spróbować, bo wcale nie jest to łatwe zadanie. Być może nie jestem uprawniony do takich sądów po zaledwie trzech dobach spędzonych w tym mieście, ale moje obserwacje - a potwierdza je wstępnie mały research na trójwymiarowej mapie satelitarnej - mówią, że zabytkowe centrum gdańskie jest stosunkowo nieduże, a poza nim zaczyna się już zwyczajne, bardzo współczesne i nie bardzo piękne miasto. Jest Oliwa, jest być może więcej miejsc takich jak Oliwa (Wrzeszcz?), ale to już bardzo daleko od zabytkowego centrum, które wydaje się trochę sztuczną enklawą bez kontekstu. Innymi słowy, gdańska starówka dość szybko się kończy, jeśli podąża się w mniej więcej stałym kierunku. Nie ma tego efektu w Krakowie czy we Wrocławiu, gdzie można urządzić sobie bardzo długi spacer bez zawijania kółek i serpentyn, który to spacer będzie się nieprzerwanie odbywał w klimatycznej scenerii. Mam nieśmiałe podejrzenie, że gdy się w Gdańsku mieszka, a nie tylko przyjeżdża go zwiedzać, to w pewnym momencie wyjścia na miasto stają się nieco oklepane. Nie czuję tego efektu po prawie trzydziestu latach mieszkania we Wrocławiu i nie wierzę, że poczułbym w Krakowie. Myślę, że z tego właśnie powodu na moim sądzie ostatecznym Gdańsk nie zostanie koronowany najpiękniejszym polskim miastem. Ale nie ma to większego znaczenia w kontekście faktu, że jest miastem przepięknym, kultowym i wyjątkowym.

Komentarze