Pomorskie: część II. Na molach, klifach i mierzejach

Wyjechawszy z Łeby i podążywszy na wschód, opuściłem na dobre tę część polskiego wybrzeża, która nosi znamiona dzikości i zaciszności. W Jastrzębiej Górze rzuciłem okiem na najbardziej wysunięty na północ punkt Polski - który, jak łatwo się domyślić, nie wyróżnia się zupełnie niczym spośród kilometrów nadbałtyckich plaż - po czym dotarłem w rejon Zatoki Puckiej, gdzie życie, nawet poza sezonem, upływa nieco szybciej, gęściej i z większym udziałem cywilizacji niż na odcinku między Kołobrzegiem a Władysławowem. Trudniej tu o taką urokliwość i dziewiczość nadmorskiego krajobrazu, za to łatwiej nieco o widoki spektakularne, obejmujące większy zasięg. Zasługa w tym kilku punktów ekstremalnych, które a to wżynają się w morze, a to wyrastają wysoko ponad nim. Mniej tu głębokiego piękna natury, więcej za to blichtru i sceniczności.

Pierwszy raz w życiu, a już na pewno pierwszy raz w tym życiu, które pamiętam, miałem okazję znaleźć się na Mierzei Helskiej tudzież Półwyspie Helskim, potocznie zwanym Helem od swojego najdalej wysuniętego miasta. Gęsto zadrzewiony, piaszczysty wał wcinający się w Bałtyk na długość ok. 35 km, a posiadający znikomą szerokość, schodzącą nawet poniżej 200 metrów, jest największym (jeśli już nie jedynym) urozmaiceniem bardzo spokojnej linii brzegowej Polski i zresztą polskich granic w ogóle.




Półwysep wygląda nieco lepiej na mapie niż w rzeczywistości. Nie jest wystarczająco wąski, albo raczej jest za mocno zadrzewiony, by faktycznie można było stać w miejscu i widzieć morze zarówno po swojej prawej, jak i lewej stronie. Być może w jego najwęższych przesmykach jest to możliwe, ale na pewno trzeba się wysilić i naszukać. W związku z tym, nie mając świadomości, jak to wygląda z góry, ogląda się w gruncie rzeczy dość standardowe nadmorskie widoki, nie licząc tego, że od strony zatoki widać drugą stronę lądu z Trójmiastem na czele. Świadomość jednak jest, więc przejazd przez półwysep dostarcza ostatecznie niemało ekscytacji. Poza tym widok na Trójmiasto jest czymś wyjątkowym - nie ma ostatecznie nigdzie więcej w całej Polsce miejsca z widokiem lądu leżącego na wprost nas za wodą morską (oczywiście nie licząc przeciwległego brzegu z widokiem na Hel).

Swoją przygodę z półwyspem skoncentrowałem wokół miasta Hel, najbardziej atrakcyjnego z punktu widzenia atrakcji, położonego niemal na samym cyplu. Zanim jednak dotarłem do samego Helu, zwiedziłem Muzeum Obrony Wybrzeża. Półwysep wygląda rajsko i niewinnie z piaszczystymi plażami, otoczeniem przez wodę i przyjemnymi lasami, ale w czasie II wojny światowej był kluczowym ośrodkiem polskiej marynarki wojennej i bronił się przez 32 dni przed agresorem. Cały cypel helski jest pełen starych wojskowych obiektów, nie tylko muzeum, ale w nim są one szczególnie zintensyfikowane. Muzeum jest bardzo archaiczne w formie, ale posiada sporo ciekawych eksponatów i przede wszystkim mieści się w korytarzach apokaliptycznego betonowego bunkru położonego naokoło stanowiska ogniowego. "Dziedziniec" tego zabudowania, obdarzony klimatem rodem z filmów Tarkowskiego, to główny powód do odwiedzin.



















Sam Hel jest jedną z najsłabszych polskich miejscowości nadmorskich, jeśli ktoś za priorytet stawia piękne, rozległe plaże i bezkresne widoki. Być może plaże na północnym wybrzeżu półwyspu są lepsze, ale już konkretnie od miasta oddalone, a zarówno miejska plaża, jak i ta na południowym cyplu, są jak na Bałtyk po prostu kiepskie. Pod co najmniej jednym względem Hel jest za to najlepszy, a mianowicie pod względem zabudowy, wśród której zachowało się i zostało odrestaurowanych zaskakująco mnóstwo ślicznych, zabytkowych kaszubskich chatek rybackich z szachulcem jako motywem przewodnim. Główna promenada Helu, ulica Wiejska, to arcyprzyjemne miejsce, jakże cenne na ogołoconym z zabytkowej wiejskiej zabudowy Pomorzu. Nieco gorzej jest już, gdy się z promenady zejdzie. Bez cienia wątpliwości najbardziej obleganą atrakcją w Helu jest natomiast fokarium, w którym za piątkę można obejrzeć karmienie i zabawy tych przeuroczych zwierząt.












Najbardziej przykuwającym wzrok budynkiem w mieście jest były kościół z czerwonej cegły z drewnianą dzwonnicą, w którym obecnie mieści się Muzeum Rybołówstwa, raczej przeciętne, ale niedrogie i z wstępem na wieżę, która gwarantuje świetne widoki na zatokę. Szczęśliwie udało się wejść choć tu, bo inny punkt widokowy - wysoka, ascetyczna w formie latarnia morska pomalowana na czerwono - był zamknięty.










Będąc w tym miejscu, nie sposób nie skusić się na dotarcie na sam cypel, określany mianem "Początku Polski". Podoba mi się to określenie, bo faktycznie nie ma się tu odczucia końca świata - widoki na przeciwległy brzeg i na zatokę, na której ruch statków jest dość intensywny, zdecydowanie odbierają temu miejscu krańcowość, którą czuje się, patrząc na mapę. Linia brzegowa zmienia się w zależności od przypływu i odpływu - wtedy, gdy ja byłem na cyplu, ciężko było ustalić jego dokładny punkt.





To był już ostateczny koniec nadmorskiej kameralności: nazajutrz rano ruszyłem do Trójmiasta i to tam przez cztery dni żegnałem się z polskim morzem. Nie jestem zresztą przesadnym fanem określenia "trójmiasto": wcale nie jest to aglomeracja ani bardzo zbita, ani bardzo spójna, zupełnie inaczej niż metropolia wokół Katowic. Tu każde z trzech miast posiada swój unikalny charakter, stąd nie zawahałem się podzielić Trójmiasta na dwie osobne części relacji.

Zacząłem naturalnie od północy, a więc od Gdyni. Stanowiąc dom dla około ćwierci miliona mieszkańców, Gdynia jest najludniejszym miastem w Polsce bez statusu stolicy województwa, a dwunastym w ogóle. Mimo to jest zdecydowanie mniej popularnym kierunkiem turystycznym nie tylko od większego Gdańska, ale i od dużo mniejszego Sopotu. Jest też najmłodszym polskim miastem ze wszystkich, które można nazwać wielkimi: prawa miejskie otrzymała dopiero w 1926 roku. Ciężko w to uwierzyć, ale jeszcze sto lat temu ludność Gdyni nieznacznie przekraczała tysiąc osób. Jej rozrost był niebywale prędki - w latach 30. mieszkała tu już połowa tego co dziś, a miasto było nowoczesnym i olbrzymim portem europejskim. Dziś jest miejscem dość intrygującym - w większości dla mnie zbyt chłodnym i surowym swoją współczesnością, ale momentami niezwykłym.


Pierwszym z tych momentów na mojej drodze było istniejące od 2015 roku Muzeum Emigracji, zlokalizowane w budynku Dworca Morskiego w samym centrum rozległego, przepotężnego gdyńskiego portu, który jest swoistą atrakcją samą w sobie, a dla miłośników industrialnej estetyki wręcz rajem. Muzeum można śmiało nazwać jednym z najlepszych w całym kraju. Łączy szalenie interesujący temat emigracji Polaków na przestrzeni wieków od średniowiecza aż po czasy współczesne - o której przez taką a nie inną historię naszego kraju można opowiadać naprawdę długo - ze znakomitą, nowoczesną formą, w której idealnie wyważone są proporcje tekstu, zdjęć, eksponatów i konstrukcji, każda sala ma swój osobny klimat i stylistykę, a tekst jest naprawdę fascynujący i łatwo się w niego wciągnąć. Wiśnią na torcie jest przeszklony balkon widokowy, z którego można podziwiać ogromne statki transportowe wpływające i wypływające z portu.


















Gdynia, miasto młodsze jeszcze niż wielu żyjących ludzi na świecie, nie ma swojego rynku. Funkcję tę na swój sposób pełni skwer Kościuszki, przechodzący w pirs zwany Molem Południowym, którego środkiem biegnie aleja Jana Pawła II (wszystko to w cieniu nieco przerażających wieżowców, w tym Sea Towers - trzeciego najwyższego budynku w Polsce poza Warszawą). Do południowego nabrzeża pirsu przylega port jachtowy, a do północnego przycumowane są jedne z najbardziej imponujących okrętów, jakie można podziwiać w całym kraju, z których wyróżniają się zwłaszcza dwa żaglowce - Dar Młodzieży i Dar Pomorza. Miejsce to nie jest może tak po prostu piękne, ale ma swoisty marynistyczny przepych.










Najciekawszy do zwiedzenia jest podobno zacumowany na początku nabrzeża ORP Błyskawica, legendarny polski niszczyciel zbudowany w 1937 roku, który uczestniczył w ważnych walkach morskich przez całą II wojnę światową. Nie powstał o dziwo w stoczniach gdyńskich, lecz na zamówienie polskiego rządu w angielskiej stoczni w Cowes. Jest najstarszym na świecie zachowanym niszczycielem. Z zewnątrz wygląda niepozornie, ale warto zapłacić za zwiedzanie, bo wnętrze - mroczna i klaustrofobiczna gmatwanina rur, kabli i urządzeń - jest unikalnym przeżyciem estetyczno-poznawczym.












Mój ulubiony punkt w Gdyni leży jednak daleko od tego, co można nazwać jej centrum. Na południowym krańcu miasta, za rezerwatem przyrody Kępą Redłowską, w dzielnicy Orłowo, która przylega już granicami bezpośrednio do granic Sopotu, mieści się jedno z najbardziej czarujących miejsc na całym polskim wybrzeżu. Jest skrajnie odmienne od stoczniowo-portowo-wieżowcowych klimatów głównej części miasta. Pozytywną atmosferę buduje już sama droga, jaką trzeba pokonać, prowadząca przez zadbaną, zieloną dzielnicę willową z przyjemnymi nowoczesnymi apartamentowcami. Dochodzi się w końcu do Mola Orłowskiego o niespełna dwustu metrach długości - nie najdłuższego, ale może najprzyjemniejszego w kraju ze względu na widoki.







W widokach tych uczestniczy samo Orłowo, widoczny stąd kraniec Półwyspu Helskiego, ale przede wszystkim Klif Orłowski, gliniaste, porośnięte drzewami urwisko o kilkudziesięciu metrach wysokości. Klify są formacjami, które od podróży do Irlandii szczerze kocham i których bardzo mi brakuje na polskim wybrzeżu, więc ten jest dla mnie szczególnie cennym punktem. Można wejść na górę klifu i uchwycić wspaniałe widoki na Zatokę Gdańską.









Swój jedyny wieczór w Gdyni spędziłem w Browarze Port Gdynia, położonym na końcu lub też początku Bulwaru Nowowiejskiego, ciągnącym się wzdłuż morza od portu do Kępy Redłowskiej i dostarczającym po zmroku bardzo ładne widoki na port. Bardzo ładne, przestrzenne, ciepło oświetlone wnętrze z wyeksponowaną warzelnią, bardzo dobre piwa - często w niesztampowych stylach - i niezły burger z dorszem złożyły się na ocenę bezsprzecznie pozytywną. Z piw warto odnotować samą obecność tak zapomnianego stylu jak Brown Ale, naprawdę bardzo goryczkowe IPA, co też już zaczyna być nieco zapomniane, wzorowego pilsa i przede wszystkim mistrzowskiego flandersa leżakowanego w beczkach po Barolo. Może do doskonałości trochę temu piwu zabrakło, ale jego złożoność była zjawiskowa. Rzadko w browarach restauracyjnych można dostać takie niszowe perełki.








Nazajutrz, myślami już nieco w Gdańsku, odbyłem zwięzłą wizytę w Sopocie, który nie stanowi nawet pięciu procent Trójmiasta ani pod względem ludności, ani powierzchni i wciśnięty jest pomiędzy Gdynię, Gdańsk i morze. Mimo to jest szalenie rozpoznawalnym miastem wśród Polaków i przyciąga ich latem w dużych liczbach. Mnie nie ekscytuje, a nawet kojarzy się trochę słabo, ale odkryłem z miłym zaskoczeniem, że poza sezonem jest całkiem przyjemnym miejscem. Jego główna, reprezentacyjna piesza aleja Bohaterów Monte Cassino trąci może nieco niezgrabnym podejściem do renowacji zabytków i żadnym cudem nie jest, ale to mimo wszystko pozytywny deptak.







Jedynym chyba powodem, dla którego warto sobie Sopotem głowę zawracać, jest najdłuższe drewniane molo w całej Europie. Posiada XIX-wieczne korzenie, a w obecnych rozmiarach istnieje już od 1928 roku. Ma ponad pół kilometra długości, więc pozwala wedrzeć się w morze już naprawdę mocno i spojrzeć na sopockie wybrzeże, ociekające luksusem dla mnie nieco ciężkim: Dom Zdrojowy, zabytkowy Grand Hotel (równie stary co molo) i mocno dekoracyjną latarnię morską. Co ciekawe, również stąd widać Klif Orłowski i orłowskie molo. Choć położone w innych miastach, mola te dzielą niecałe cztery kilometry.










Jest jeszcze powód rezerwowy - Browar Miejski Sopot, gdzie faktycznie chętnie spędziłbym jeszcze kiedyś wieczór (w opozycji do spędzonego tam popołudnia, kiedy z racji prowadzenia auta piwa mogłem raczej kosztować niż je pić). Również ciężko przyczepić się tu do wnętrza. Największym atutem było nie piwo, a jedzenie - wyśmienite pierogi z gęsiną własnej roboty w borowikowym sosie i klasyczna szarlotka - ale i piwo sprawiło wrażenie co najmniej dobre. Najbardziej smakował mi krzepki i świeży pilzner, ale najbardziej szanuję za podjęcie się stylu tak abstrakcyjnie niepopularnego jak koźlak majowy, bardzo przyzwoity zresztą. Browar leżakuje też sporo mocniejszych piw w beczkach, ale tu musiałem zadowolić się butelką na wynos.








Opisywany fragment Pomorza nie jest moim ulubionym. Jeśli chodzi o naturę, to nie tu znajdują się najpiękniejsze plaże, a jeśli o miasta, to ciężko będzie mi w przyszłości być tak blisko Gdańska i poświęcać jakikolwiek czas na inne miasto niż Gdańsk, w którym znalazłem się już kilkanaście minut po wyjściu z browaru. Ale warto co najmniej raz zrobić sobie objazd po zatoce, spojrzeć na Bałtyk w nietypowych dla naszego wybrzeża konfiguracjach i zaliczyć rewelacyjne gdyńskie muzeum. I warto to zrobić czym prędzej. Klif Orłowski osuwa się i cofa w szybkim tempie - mówi się o jednym metrze na rok - więc jest to przyroda wcale nie nosząca znamion wieczności i już za parę krótkich lat może przestać istnieć w tak pięknej formie jak teraz.

Komentarze