Wojciech Smarzowski: "Wesele"
Może nie przeceniałbym tego filmu jako wypowiedzi etycznej, oskarżenia moralnego, studium wad narodowych i tak dalej - Smarzowski, jak przez całą swoją karierę, operuje charakterystyczną dla siebie przesadą, której grzechem jest nie tyle sama przesadność, będąca wszak ostatecznie tylko środkiem stylistycznym, a raczej wynikająca z niej płytkość spojrzenia. Jako taki jest wprawdzie wciąż niezły, a maksymalnie zagęszczony i powiększony kocioł najgorszych ludzkich cech i zachowań to sugestywny fresk o tym, jak dążyć w kierunku przeciwnym do szczęścia, wsparty kinematografią a la Dogma 95 (w ogóle to chyba niemożliwe, żeby Smarzowski nie inspirował się "Festen" Vinterberga): bez ciekawszych kadrów, ale z adekwatną do całości impulsywną pracą kamery i rwanym montażem z mnóstwem przebitek. Chyba natomiast przede wszystkim to mamy tu do czynienia z być może najbardziej spektakularnym scenariuszem w historii polskiej kinematografii, arcymistrzowsko poprowadzoną tragifarsą z rewelacyjnymi dialogami, przykuwającą do ekranu od pierwszej do ostatniej sekundy bez chwili wytchnienia, znakomicie budującą napięcie nadchodzącej katastrofy i bawiącą, bawiącą, bawiącą. Tak, wolę Smarzowskiego jako komika niż jako tragika i dlatego ten reżyser w zasadzie zaczyna się i kończy dla mnie na "Weselu". Brakuje tu trochę ogłady i dojrzałości artystycznej, wśród wielu bardzo dobrych występów aktorskich jest parę słabych i to w istotnych rolach, ale to i tak może być najlepszy polski film nowego tysiąclecia.
7.0/10
Komentarze
Prześlij komentarz