Supersilent: "6"
O ile ten album, jak i całe Supersilent, przypisuje się do uniwersum jazzowego albo w niewielkim stopniu, albo wcale, o tyle ja jestem bardzo skłonny przypisać go do tego uniwersum po prostu, bez dywagacji na temat stopnia. Po pierwsze mi na tym zależy, bo chcę, by choć jeden jazzowy album w nowym tysiącleciu można było nazwać faktycznie ważnym i faktycznie nowym, a poza nim nie widzę wielu kandydatów. Po drugie jednak mam uzasadnienie.
Pozostawiając już na boku fakt, że tu gdzieniegdzie słychać ewidentny jazzowy idiom (zwłaszcza w drugim utworze) i wpływy starszych jazzowych dzieł (przede wszystkim elektronicznych peregrynacji Davisa, ale nie tylko jego, a ma to też moim zdaniem niemało ze spiritual jazzu, no i oczywiście sama idea free improvisation idzie w prostej linii od free jazzu), pozostawiając jawnie jazzowe korzenie zespołu, to widzę 6 jako trafną i świeżą ekspansję konwencji jazzu, błyskotliwe połączenie jego najbardziej ekspresyjnej ostateczności (bardzo swobodnego free) z jedną z najbardziej intymnych ostateczności (ambient Milesa). Oto ciężar improwizacji przeniesiony został z obszaru melodyczno-harmonicznego na fakturę, brzmienie i atmosferę, przy czym brzmienie nie tylko poszczególnych instrumentów, a całości - elektryczne, enigmatyczne, balansujące między gorącym pięknem a bezdusznością, zmieniające się na mikropłaszczyznach. Przedefiniowana została rola solisty-improwizatora - nie dość że przestał być solistą, to jeszcze improwizuje w zupełnie inny sposób, bez związku z umiejętnościami technicznymi. Generalnie poszczególne elementy tej koncepcji mieliśmy już wcześniej, nawet kilkadziesiąt lat wcześniej, ale Supersilent łączy je w naprawdę oryginalnej konfiguracji.
Wolna improwizacja stwarza ryzyko, że mimo maksymalnej zmienności finalny efekt będzie bardzo jednorodny w odbiorze, jak to nieraz bywa z free jazzem (nawet dobrym) - tutaj jest zupełnie inaczej, każdy utwór różni się od pozostałych bardzo wyraźnie. Idąc kolejno, zaczynamy od kosmologicznie transcendentnego crescendo emocjonalnego z rozpasaną fakturą, potem następuje nokturnalny ambient jazz z silnymi korzeniami w muzyce Milesa Davisa z lat 70., a nawet ze słabszymi w jego noir-jazzie z późnych 50., potem przepełniona niepokojem, ale finalnie kathartyczna konfrontacja dźwięków z ciszą, potem pozytywno-psychodeliczna plama dźwięku, potem pozbawiony rytmu, czystszy eksperyment na brzmieniu, w końcu pogodna i eteryczna medytacja nie bez konotacji z world music. Szczególnie podoba mi się pierwszy utwór - o naprawdę pięknej spirytualnej progresji i rozbrajająco bogatym i płynnym krajobrazie dźwięku, ambiwalentnie pięknym i szorstkim jednocześnie, a także trzeci, fascynująco dyskutujący z ciszą i wyśmienicie wymyślony od strony narracji emocjonalnej.
Abstrahując od pogadanki - to jeden z przyjemniejszych i bardziej kojących dla duszy albumów, jakie powstały. Po free improvisation bym się tego raczej nie spodziewał.
8.0/10
Komentarze
Prześlij komentarz