Pink Floyd: "Meddle"

1971

Ze wszystkich albumów Pink Floyd uważanych za wybitne temu chyba najdalej do faktycznej wybitności. W gruncie rzeczy, choć znalazł się tu jeden świetny utwór, a że jest też bardzo długi, to i cały album wypada zdecydowanie pozytywnie, Meddle jest trochę smutnym zapisem skarłowacenia artystycznego tego zespołu. Tak kreatywnego, śmiałego i oryginalnego w swoich pierwszych latach, a tu z premedytacją usuwającego się w grzeczność, bezpieczeństwo, studyjną gładkość i dopasowanie do dużo szerszego gustu.

Pierwsza strona tego albumu to trochę absurdalny kryminał, jedne z najbardziej bezpłciowych minut, jakie można znaleźć na płytach z aż tak kultowym statusem. Wyjąwszy udany, choć ciągle raczej bagatelny eksperyment One of These Days, są tam piosenki nie nadające się z grubsza do niczego, mdłe i banalne tak od strony formalnej, jak emocjonalnej. Nie brzmi to jak Pink Floyd, a jakby przypadkowy boysband dorwał się do drogiego studia muzycznego. To, że Floydzi coś tak miałkiego napisali i sobie nagrali, jest zupełnie w porządku, ale nie świadczy już za dobrze, że zdecydowali się to wydać na świat.

Echoes, powolna i trochę za długa jak na swój materiał, ale ponadprzeciętnie klimatyczna i arcyprzyjemna suita, to muzyka bardzo dobra i istotnie jeden z najlepszych utworów Pink Floyd w historii. Sama w sobie jest wprawdzie nierówna: są tu fragmenty świetne (dłuższe na szczęście), jak zwłaszcza otwierające ją crescendo z partią wokalną, zbudowane z pięknej melancholijnej melodii, inteligentnej progresji harmonicznej dającej niejednoznaczną aurę emocjonalną, wciągającego rytmu i czarownego krajobrazu dźwięków, czy trochę nieśmiały, ale na swój sposób udany powrót do space rocka w dalszej części. Są i trochę miałkie, jak niezbyt kreatywne improwizacje zaczynające się po siedmiu minutach, ale ostatecznie to śliczna rzecz. Patrząc jednak na nią jako na spadkobiercę takich utworów jak Interstellar Overdrive czy Saucerful of Secrets, a trochę trudno jest tego nie robić, to wywiera konsternację większą niż ta karygodna pierwsza połowa płyty. Awangardowe, pełne dysonansów i tajemniczości poszukiwania brzmienia zostały zastąpione przez wygładzone, chłodne operacje studia muzycznego; oryginalne schematy instrumentalne i anarchistyczne struktury ustąpiły ugruntowanym rockowym konwencjom; śmiałe czasem do szaleństwa poszukiwania harmoniczne zmieniły się w progresje spokojne i zrozumiałe, a rytmiczną nieprzewidywalność wyparła rytmika bardzo przejrzysta. Psychodeliczną podróż w przestrzeń kosmiczną zastąpiło melancholijne wpatrywanie się w ciała niebieskie przez teleskop z bezpiecznego obserwatorium.

Ta historia znalazła swój happy end, bo na nadchodzących albumach zespół wybił sobie z głowy wrzucanie na nich jakichś bezsensownych ogryzków, a konwencję klimatycznej, powolnej prog-rockowej suity dopracował i rozwinął do jeszcze bardziej imponujących efektów niż Echoes. Ale Meddle - album nie tyle dobry, co pół-kiepski, pół-świetny - pozostaje dla mnie trochę symbolem zmarnowanego potencjału.


7.0/10

Komentarze

  1. Co do środkowej części albumu, rzeczywiście, nie wiem, co strzeliło muzykom do głowy, żeby dać tam takie wypełniacze, zamiast np. bardzo ładnej, a niewydanej na żadnym albumie studyjnym ballady ”Embryo”. Najlepiej z tego fragmentu moim zdaniem broni się “A Pillow of Winds” - urocza akustyczna ballada.

    “Echoes” to dla mnie prawdziwe arcydzieło. Rzeczywiście, nie wszystkie fragmenty są równie udane, w środku jest trochę dłużyzn, ale te świetne momenty (jak te piękne harmonie wokalne Gilmoura i Wrighta, ten fantastyczny motyw klawiszowy po improwizacjach, czy ten funkujący fragment przed nimi) są tak wspaniałe, że rzutują na ogólną ocenę. Fantastycznie wypada wersja na koncercie w Pompejach (w mojej opinii ten występ, to najlepsze, co ukazało się pod szyldem Pink Floyd, ogromna szkoda, że nigdy nie wyszło w wersji audio): https://www.youtube.com/watch?v=PGwPSPIhohk Świetnie też brzmi jako soundtrack do ostatniej części “2001: Odysei Kosmicznej”: https://www.youtube.com/watch?v=rn7MmS3vazU Aż trudno mi uwierzyć, że to może być przypadek (podobno Kubrick kontaktował się w tym czasie z Floydami w sprawie użycia “Atom Heart Mother” w “Mechanicznej pomarańczy”, więc może coś w tym jest).

    Fragment recenzji o “Echoes” sugeruje, że być może uważasz ten utwór za krok w tył. Znam osoby, które tak myślą i cenią dwa pierwsze albumy PF wyżej od wszystkiego, co zrobili później (po ocenach na RYMie widzę jednak, że do takich się nie zaliczasz). Rozumiem takie podejście, ale mimo to osobiście cenię w tym przypadku przyjemność ze słuchania wyżej niż poszukiwania ;)

    Czekam teraz na recenzję wiadomego albumu grupy. (Swoją drogą, zaciekawił mnie tekst z posta na Facebooku przy okazji “Rock Bottom”, gdyż trochę wynika z niego, że dzieła do recenzji są jakoś losowane (?)) Osobiście w pełni rozumiem, dlaczego jest on uważany za arcydzieło, a jednak samemu odmawiam mu takiej oceny – dlaczego, to może wyjaśnię już pod jego recenzją.

    OdpowiedzUsuń

Prześlij komentarz