Béla Bartók: IV kwartet smyczkowy
1928 / wykonanie: Takács Quartet, 1997
Dzieło, które na zawsze zapisało Bartóka w wąskim gronie kompozytorów wielkich, swoją wybitność zawdzięcza maksymalizacji wykorzystania potencjału tkwienia w niewidzialnej przestrzeni pomiędzy muzyczną tradycją a pełną awangardą, w której tkwił Węgier przez większość życia. Wszedł tutaj na szczyty ekspresji jako takiej: maksymalnie intensywnej, dramatycznej, często brutalnej i złowrogiej, pełnej napięcia, nerwów i niepokoju, ale też witalnej, ekspansywnej, krwistej i drapieżnej. Osiągnął to jednak inaczej niż wielka część dwudziestowiecznych kompozytorów w utworach podobnych temu wyrazem emocjonalnym: bez pełnoprawnej atonalności, bez serializmu i bez innych "środków ostatecznych", i generalnie bez radykalnego porzucenia muzycznej tradycji, raczej dochodząc do jej granic. Wybrał drogę w gruncie rzeczy trudniejszą i dzięki temu jego ekspresja, nie tracąc na intensywności, jest głębsza, bardziej liryczna i znacznie mocniej związana z człowiekiem i z naturą.
I ciekawsza, bo żeby uzyskać tak piorunujący efekt bez muzycznych czołgów, kompozytor sięgnął po dużą liczbę innych środków wyrazu, eksperymentując z kilkoma naraz, co stwarza muzykę niewymownie gęstą formalnie, złożoną i w gruncie rzeczy bardzo barwną. Rdzeniem jest harmonia, co najmniej jedną nogą przebywająca jeszcze w świecie skali - pentatonicznych, heksatonicznych czy diatonicznych - ale naciągająca je do granic wytrzymałości, traktująca je swobodnie i niewiernie. To zwłaszcza dzięki tej elastyczności, płynnemu i zwinnemu przemieszczaniu się od pełnej tonalności do chromatycznego pandemonium, Bartók potrafi lawirować między grozą a poezją, a nawet mieszać je ze sobą w jednym momencie i nie popełniać niezgrabności. Ważnym elementem jest rytm, nie tylko zmienny, ale i zmienny w stopniu swojej zmienności, przez liczne załamania i nawiązujące do Strawińskiego asymetrie sporo dokładający do opresyjnego, napiętego i drapieżnego charakteru tej muzyki. Jeszcze ważniejsza - proto-sonorystyczna artykulacja, prowadząca do bogactwa barwy i subtelnie onomatopeicznej więzi z przyrodą czy po prostu ze światem. Nie można nie wspomnieć o dynamice: radykalnie kontrastowej, zaskakującej, agresywnej. No i znak firmowy Bartóka, czyli faktura, tutaj nie tak labiryntowa jak choćby w trzecim kwartecie, bardziej free, mniej oparta na kontrapunkcie różnych melodii i harmonii, a trochę mocniej na zderzaniu autonomicznych światów, jakie wytwarzają poszczególne instrumenty. Znak firmowy numer dwa: zdolność do zagnieżdżania w tym pozornie nieludzkim świecie folkowych motywów - tanecznych, swawolnych wręcz. To wszystko trochę tak, jakby dostać prawie wszystkie walory muzyki po Schoenbergu i nie stracić prawie żadnych muzyki sprzed Schoenberga.
W efekcie wychodzi dzieło, owszem, ekspresyjne, groźne, intensywne, dramatyczne i tak dalej, ale nie tylko. Mnie raz po raz uderza jego organiczność i naturalizm, nie mogę oderwać się od skojarzeń ze światem przyrody i światem człowieka na tle tamtego, a obecna w nim groza nie jest jakimś czczym straszeniem i właściwie nie jest pejoratywna, jest raczej wyrazem sił budzących wprawdzie lęk, ale raczej przez swoją tajemniczość - nie złych ani dobrych, a po prostu wpisanych w świat nam przedstawiony - i tyle. Matematyczne fascynacje Bartóka, wyrażające się tu w łukowej konstrukcji poszczególnych części (pierwsza i piąta oraz druga i czwarta tworzą w pewnym stopniu symetryczne pary, a trzecia jest wierzchołkiem) i zależności poszczególnych tematów i motywów (nie literackie, wysublimowane jak u Schoenberga, bardziej dzikie i apodyktyczne), potęgują to wrażenie, odsyłając do tych słynnych "symetrycznie" matematycznych form występujących w przyrodzie. Czy jest to złowieszczy, ale też miejscami bardzo poetycki i poruszający danse macabre pierwszej i ostatniej części, czy ekscentryczne, podskórne, onomatopeiczne zagnieżdżanie niepokoju przed nieznanym w drugiej i czwartej, czy rozpylanie metafizycznej tajemnicy przez harmoniczne tło w części trzeciej - ciężko mi się opędzić od wrażenia, że ma ten kwartet w sobie coś panteistycznego, kosmologiczne spojrzenie na rzeczywistość.
Czy płynę w swoich skojarzeniach za daleko, czy nie, nie można zaprzeczyć, że popycha mnie do nich ta właśnie muzyka - mimo że obdarzona sporą dawką abstrakcji, to jednak nasuwająca na myśl pewne konkretne motywy. A pisząc trochę krócej i prościej - Bartók po prostu do niesamowitych możliwości doprowadził tutaj cztery drewniane pudełka ze strunami i cztery smyczki. Pod wieloma względami najbardziej niesamowitych w historii tego układu instrumentów.
Dla mnie ten kwartet jest trochę zbyt proty i oczywisty. Jie ma w nim tej głębi jak na przykład w kwartetach Schoenberga
OdpowiedzUsuń