Ludwig van Beethoven: III symfonia - "Eroica"
Jeśli Eroikę można traktować jako nie tylko symboliczny, ale i faktyczny początek romantyzmu w muzyce, to być może trzeba by ją również traktować jako najbardziej znaczący historycznie pojedynczy utwór w całej historii muzyki, patrząc na to, jak bardzo ostatecznie romantyzm zawładnął przestrzenią akademicką i promieniował poza nią. A czy można ją tak traktować? Pewnie można; ja tam słyszę nie mniej, a może nawet więcej ducha romantyzmu choćby w starszej sonacie księżycowej, chociaż na moje laickie ucho w trzeciej symfonii jest z kolei dużo więcej romantyzmu z formy. Jedno, co wiem prawie na pewno, to że jest to pierwsza symfonia romantyczna (nie trzeba być specjalistą, by to usłyszeć - wystarczy trochę osłuchania, znajomość paru okolicznych utworów sprzed i z po i świadomość dat ich powstania) - a symfonia romantyczna do dziś pozostaje w powszechnej świadomości (nie bez powodu) najbardziej sztandarową formą muzyki poważnej. Zostawiając na boku powszechną świadomość, to symfonia romantyczna jest też dla mnie bezdyskusyjnie najczystszą egzemplifikacją muzycznego romantyzmu. A więc, ile by jeszcze nie napisać i nie powchodzić w szczegóły - Eroica jest znacząca i symboliczna co najmniej jak jasna cholera.
Ale czy za znaczeniem historycznym idzie równa mu ponadczasowa wielkość muzyczna? I tak, i nie. Części 2-4 odpowiadają, że zdecydowanie nie, a pierwsza odpowiada, że tak. A więc ostatecznie nie, ale nie tak do końca nie. Pierwsza część to najlepsze, co wyszło spod ręki Beethovena do tamtego roku i jedno z najlepszych, co wyszło w ogóle. Rozpustny wulkan arcychwytliwych tematów i motywów, niekończący się popis melodycznego geniuszu mistrza, seria zwielokrotnionych, ekstatycznych klimaksów, burza kontrastów i trików rytmicznych, harmonicznych, fakturalnych, dynamicznych. Siła uderzeniowa formalnie nigdy wcześniej w muzyce niespotkana - najstarszy korzeń Mahlera i wszystkich innych symfoników gigantyzmu. Szczyty radości i dramatyzmu. Wszystko mistrzowsko zaplanowane i zazębione. Jeszcze nie tak głębokie emocjonalnie i genialne fakturalnie jak późniejsze dzieła Beethovena, ale już genialne horyzontalnie. I pierwsze kroki muzyki programowej - nikt chyba wcześniej nie stworzył równie narracyjnej muzyki instrumentalnej; co znamienne dla Niemca, to że przy tym nie pozwolił sobie na uszczknięcie choćby odrobiny z zalet abstrakcyjności: płynność i swoboda formalna wręcz spotęgowane.
Druga część, również bardzo narracyjny marsz żałobny, jest przepięknie ciężka i majestatyczna, choć błysku geniusza jest tu dużo mniej. Scherzo jak to scherzo, ale jest bardzo ciekawe jako próbka podejścia Beethovena do rytmu. Czwarta podobno jest równie rewolucyjna co pierwsza: bardzo tłoczna i wartka, bogata formalnie, chociaż emocjonalnie moim zdaniem od pierwszej dużo bledsza.
8.5/10
Komentarze
Prześlij komentarz