Irlandia: część II. Owczym pędem w stronę Atlantyku

Pierwsza doba na Irlandii była ekscytująca, momentami aż do zaparcia tchu z wrażenia - cały czas miałem jednak gdzieś w podświadomości postawę wyczekiwania. Wyczekiwania na postacie, po których spodziewałem się odegrania pierwszoplanowej roli w spektaklu tej podróży. Ocean Atlantycki i podążająca wzdłuż niego przez około 2,5 tysiąca kilometrów Wild Atlantic Way wzywały mnie coraz głośniej i dzięki temu nie opuszczałem klimatycznego Rock of Cashel z żalem, a raczej z ekscytacją nadchodzącym. Skierowałem się na południe i wkrótce przekroczyłem granice Hrabstwa Cork, które ostatecznie uznaję za jedno z pięciu najbardziej wartych odwiedzenia spośród 32 hrabstw całej wyspy.

Zanim faktycznie dotarłem do właściwego, niepodważalnego Oceanu (południowe wybrzeże Irlandii leży bardziej nad Morzem Celtyckim, chociaż to oczywiście płynna kwestia), przeszedłem jeszcze przez parę jego przedsionków, wśród których nie zabrakło miejsc bardzo ważnych. Pierwszym stało się Cobh - miasteczko pełniące przez wieki funkcję portu Cork City, znane przede wszystkim jako symbol masowej emigracji Irlandczyków. W czasach wielkiego głodu z tego portu odpłynęło z wyspy 70 tysięcy osób, a przez następne sto lat aż 2,5 miliona. Drugi znaczący fakt jest taki, że Cobh było ostatnim przystankiem Titanica przed wyruszeniem statku w swą tragiczną podróż. Również stąd odpływał Sirius, pierwszy statek parowy, który przekroczył Atlantyk.


Główną atrakcją Cobh jest jego panorama - możliwe, że najładniejsza miejska panorama całej wyspy, jako że irlandzkie miasta, choć często bardzo klimatyczne, są raczej mało sceniczne: płaskie i ciasno zabudowane. Tutaj widok na rzędy wznoszących się w górę lub ciągnących wzdłuż wybrzeża kolorowych domków z majestatyczną neogotycką katedrą św. Colmana w tle jest imponujący i godny pocztówki. Niebrzydko jest też, gdy patrzy się w drugą stronę na rozległą zatokę. Kolorowe, żywotne wybrzeże aż prosi się o wstąpienie do kawiarni. I tak oto zapoznałem się z najsłynniejszą słodkością Irlandii (w gruncie rzeczy to specjał ogólnobrytyjski): sconesami, słodkawymi bułeczkami z ciasta sodowego, często nadzianych rodzynkami, podawanych zwykle z konfiturą i masłem. Bardzo przyjemna, mało zobowiązująca rzecz.








W Cobh nie zabawiłem długo, bo ten wieczór przeznaczony był dla drugiego największego miasta Republiki Irlandii, a trzeciego największego na wyspie: Cork City (wciąż nie jest to nic ogromnego: niewiele ponad 200 tysięcy mieszkańców, a i to dzięki rozszerzeniu granic 3 lata temu; wcześniej 125 tysięcy). Jego historia sięga VII wieku, przy czym szczyt rozkwitu osiągnęło w wieku XVIII dzięki handlowi masłem, wołowiną i alkoholem. Słynie z tradycji rebelianckich (odegrało ważną rolę w walce o niepodległość Irlandii), sceny gastronomicznej i studentów: według niedawnych danych 40% jego ludności ma poniżej 25 lat, a powyżej 65 zaledwie 11%, co jest podobno najniższym wynikiem w Europie.


W Cork się nie zakochałem - nie będąc brzydkim, nie jest też zdecydowanie piękne, a jest mniej klimatyczne niż większość odwiedzonych przeze mnie miast Irlandii włącznie z najbardziej podobnym do Cork Dublinem. Ale wciąż zrobiło na mnie pozytywne wrażenie żywotnego, przebojowego, wyluzowanego, gdzie wieczorami faktycznie ciężko się nudzić i być głodnym. Żywotnego i przebojowego może bardziej w poniedziałkowy ranek niż w niedzielne popołudnie, które powitało mnie zabetonowanym niebem, zamkniętymi witrynami sklepów i przerzedzonymi chodnikami, przez co było może nie tyle posępnie, co... pochmurno, w emocjonalnym znaczeniu tego słowa.




By nadać kolorytu końcówce dnia, uderzyłem do Elbow Lane Brew & Smoke House, restauracji z własnym minibrowarem i wędzarnią mięsa. To kompaktowy, ale bardzo klimatyczny i ruchliwy kącik, w którym kuchnia jest na widoku gości. Z czterech piw APA było słabe (diacetyl), jasny lager bardzo przyzwoity, Irish Red Ale bardzo dobry, a Irish Stout na azocie wpadający już w świetność: bilans bez wątpienia pozytywny. Jedzenie wszak wygrało z piwem: żeberka ze świń własnej hodowli karmionych młótem z produkcji własnego piwa były nie tylko błyskotliwe koncepcyjnie, ale i po prostu bardziej niż bardzo smaczne; jedne z lepszych, jakie jadłem.





Na piwo samo w sobie jeszcze lepiej wybrać się do Franciscan Well Brewery, położonego nad przecinającą Cork rzeką browaru rzemieślniczego (bardzo ładnie to wygląda po zmroku). Klimatycznie, z dobrą muzyką, trochę wystroju tradycyjnego, trochę nowoczesnego. Irish Stout był prawdopodobnie najbardziej satysfakcjonującym piwem w tym stylu z całej wyprawy. Irish Red Ale nie wygrało swojej kategorii, ale na pewno weszło na podium.





Cork jest dużo sympatyczniejszym miejscem w żywotny, słoneczny poranek. Na drodze do pierwszej atrakcji miasta mignęły mi dwa interesujące kościoły, na które czasu w programie nie było, ale które dowodzą, że Cork to prawdopodobnie dużo więcej niż to, co tutaj opiszę.



Po wojażach wieczoru poprzedniego głód powoli zaczynał się mimo wszystko przepychać do głosu, więc słusznie rozpocząłem zwiedzanie od najsłynniejszego targowiska całej Irlandii - English Market, wiktoriańskiej hali targowej z połowy XIX wieku. Jego główną atrakcją są same stoiska z transparentnie wyłożonymi darami morza i ziemi, ale zabytkowe korytarze i główna hala z szklano-drewnianym sklepieniem, fontanną i restauracją na piętrowym balkonie też robią wrażenie. Wrocławskiej Hali Targowej bym wszak za ten przybytek nie oddał, ha. We wspomnianej knajpce dałem przeciwwagę dla poprzedniego irlandzkiego śniadania czymś lżejszym.









Zaspokoiwszy ciało, można było nakarmić ducha w Katedrze św. Findbara, protestanckiej świątyni powstałej w latach 60. i 70. XIX wieku. Przewodniki i ulotki mówią o francuskim neogotyku, a ja bym to trochę kontestował, bo katedra, choć wprawdzie mocno neogotycka, ma też moim zdaniem sporo akcentów neoromańskich. Jest bardzo zmiękczona krągłością absydy i złagodzeniem ostrołuków, które ostre są tylko w przybliżeniu - z oddali wydają się po prostu łukami. Tak czy inaczej to bardzo intensywna kamienna budowla z tonącą w ornamentacjach elewacją, pięknymi rozetami, trzema strzelistymi wieżami i widowiskowym potrójnym portalem fasady.







Wewnątrz jest nie mniej spektakularnie: kolorowe witraże (kolorowe nawet jak na witraże) jeszcze pogłębiają ornamentacyjny efekt, a w części prezbiterialnej - rozedrganej łukami, witrażami, dekoracją i kolorowym marmurem - pojawia się kolejna architektoniczna zagwozdka, bo ja mam tu wyśmienicie silne skojarzenia ze stylem mauretańskim.









Warto zajrzeć na kampus University College Cork, drugiej najważniejszej uczelni w kraju, a z zewnętrznej powłoki nawet ładniejszej od dublińskiego Trinity. Jego najbardziej zabytkowy, neogotycki, porośnięty bluszczem budynek mógłby z powodzeniem robić za część Hogwartu z Harry'ego Pottera. Przyjemne jest samo otoczenie kampusu, gdzie studenci wchodzą i wychodzą ze stancji w kolorowych szeregówkach.



Mimo splendoru katedry, pyszności targowiska i sceniczności uniwersytetu, mając mało czasu w Cork, należy chyba jednak skierować się do Cork City Gaol, zabytkowego XIX-wiecznego więzienia, zamkniętego w 1923 roku. Z zewnątrz przypomina bardziej harmonijny neogotycki zamek niż dzisiejsze zakłady karne, a jedynie kraty w oknach sprawiają, że wyczuwalnie oddziałuje posępnością. Wnętrze też jest bardzo estetyczne i ciekawe samo w sobie, a ponadto obejmuje wystawę, będącą właściwie małym muzeum więziennictwa i systemu penalnego, dokumentując i opisując przypadki wybranych więźniów.











A mówiąc o zamkach, to tuż pod Cork City znajduje się ten najsłynniejszy na całej Irlandii - Blarney Castle. Ten XV-wieczny tower castle swoją popularność wśród turystów zawdzięcza dość kiczowatej instytucji, jaką jest Blarney Stone, pozbawiony wartości estetycznych i umieszczony w ciężko dostępnym miejscu kamień, zlokalizowany na szczycie zamku, który zgodnie z legendą po pocałowaniu przynosi dar elokwencji. Co zabawne, faktycznie prawie każdy odwiedzający, bez względu na wiek, decyduje się położyć, wychylić, wygiąć i pocałować skałę. Przez amatorów obślinionych kamieni i turystycznych przesądów wątpliwej klasy przejście przez zamkowe korytarze trwa ładną godzinę i jest bardziej staniem w miejscu niż przejściem. Ale nawet biorąc to wszystko pod uwagę (jak również dwa razy wyższą cenę biletu niż normalnie w takich przybytkach), wciąż warto odwiedzić zamek w Blarney, bo jest po prostu spektakularny. Po pierwsze jest trochę większy niż przeciętna budowla tego typu na Irlandii, posiada dobry balans pomiędzy klimatycznym podrujnowaniem a estetycznym zachowaniem i w końcu - zbudowany jest na skale, przez co sprawia wrażenie dość monumentalne, zdaje się z tej skały wyrastać. No i z tak szeroko udostępnionymi i atmosferycznymi wnętrzami już się potem w żadnym zamku nie spotkałem, a widok ze szczytu jest bardzo przyjemny. 











Dookoła zamku są ogrody i inne zabytkowe zabudowania, ale na nie czasu nie starczyło. Czas był za to najodpowiedniejszy, by udać się na linię startową Wild Atlantic Way, jednej z najpiękniejszych długodystansowych tras samochodowych świata, w Europie prawie bez konkurencji. Jeden z jej końców/początków mieści się w Kinsale, miasteczku-porcie jachtowym na południe od Cork, gdzie przywitałem się z wodną sekcją kuchni irlandzkiej, wciągając po raz pierwszy i ostatni już w tej podróży ostrygi (nawet lubię, ale są trochę za drogie jak na poziom mojej sympatii) i poprawiając bardzo smacznym dorszem na buraczkach w kremowym sosie.




Pierwszy przystanek nadszedł już po niespełna pół godziny drogi, na półwyspie Old Head o wyjątkowym podłużnym kształcie, na którego krańcu znajduje się luksusowy klub i pole golfowe, przez co do tego krańca dojechać nie można (brama wjazdowa sama w sobie jest atrakcją estetyczną, bo towarzyszy jej omszała ruina wieży - pozostałość po średniowiecznych zabudowaniach obronnych). Tutaj po raz pierwszy na Irlandii (nie licząc, rzecz jasna, widoków z samolotu) zobaczyłem otwarte morze. Być może jeszcze nie stuprocentowy ocean (to ciągle Morze Celtyckie), być może klify jeszcze dość niskie, ale widok już po prostu piękny i zapowiadający, że Wild Atlantic Way będzie niesamowita.




Nadszedł w końcu dłuższy odcinek drogi - z Old Head wzdłuż południowego wybrzeża dotarłem na półwysep Mizen Head, który zawiera najbardziej wysunięty na południe punkt irlandzkiego mainlandu. Droga zajęła około trzech godzin. Południowe rubieże to trochę taka Irlandia z powszechnych stereotypowych wyobrażeń, a jeśli nie z powszechnych, to przynajmniej z moich: mnóstwo soczystej zieleni, mnóstwo zwierząt hodowlanych (więcej jednak krów niż owiec), teren pagórkowaty, ale na ogół łagodny. Przyjemna, bajeczna, wiejska sielanka bez dramatycznych scen. Ciekawiej robi się już na samym półwyspie: mniej wiejsko, a bardziej dziko; mniej trawiasto, bardziej kamieniście; mniej pagórkowato, bardziej górsko. Tutaj krajobraz zrobił się naprawdę z innego świata i taki już pozostał (w różnych wariantach) na kilka następnych dni.

Na cypel Mizen Head dotarłem blisko zachodu słońca, więc zachwyciłem się widokiem na południowe klify półwyspu. Mimo rozczarowania, że wstęp na sam najdalszy cypel jest biletowany i tylko w określonych godzinach, więc nie mogłem zrobić sobie spaceru do latarni morskiej. Na pocieszenie biorę sobie jednak fakt, że właściwy najbardziej południowy punkt Irlandii to klify, które widać na poniższych zdjęciach. Aha, no i w tym miejscu kończy się Morze Celtyckie i ostatecznie rozpoczynają niespokojne wody Oceanu Atlantyckiego.





Zachód słońca dane mi było obejrzeć już z powrotem w drodze, bo czas naglił na następny półwysep, gdzie czekał na mnie trzeci nocleg. Półwysep Sheep's Head to jeden z najbardziej scenicznych na wyspie: podłużny, spiczasty, skalisty. Tego dnia niewiele go jednak widziałem, dotarłszy nań po zmroku. Pierwszy dzień nad Atlantykiem zwieńczyłem prostymi, ale pysznymi, soczystymi żeberkami jagnięcymi w B&B w miejscowości Kilcrohane.


Poranek dnia czwartego, mimo pobudki o barbarzyńskiej godzinie, zapamiętam już na zawsze jako jeden z najpiękniejszych mojego życia. Doskonała pogoda stała się tłem dla jazdy, a później spaceru na sam koniec dramatycznie zwężającego się półwyspu. Ścieżka biegnie po pagórkowatym, skalisto-trawiastym terenie, na którym rosną żółto-fioletowe kwiaty i pasie się mnóstwo owiec oraz jeden kot. Widoczny jest zarówno południowy półwysep Mizen Head, jak i północny - Beara. Po drodze znajdzie się krystalicznie czyste jezioro, a u kresu drogi - automatyczna latarnia morska pomiędzy ostrymi wapiennymi klifami, które dramatycznie rozpruwają fale Atlantyku. Czego bym nie napisał, nie sposób oddać tego zachwytu. Spacer na koniec Owczego Cypla to jedna z najwspanialszych rzeczy, jakie można sobie zrobić na Irlandii. Tym bardziej, że miejsce jest mało popularne turystycznie, a o siódmej rano można tu nawet liczyć na samotność. Dopiero w drodze powrotnej spotkałem pasterza tutejszych owiec, poza tym nie było innych przyjezdnych.


















Po powrocie do B&B przetestowałem drugą wersję irlandzkiego śniadania: porridge, czyli owsiankę. O ile w podstawowej wersji to bezpłciowa pasza, o tyle na irlandzką modłę z dodatkiem miodu (tu również z cynamonem) staje się czymś naprawdę bardzo atrakcyjnym.


Wzywał już kolejny półwysep, ale najpierw trzeba było przedostać się z południowego na północny brzeg Sheep's Head - przedostać, bo przez środek półwyspu biegnie łagodne pasmo górskie. Z jego szczytów rozciąga się znakomity widok zarówno na Mizen Head...



... jak i na nadchodzący półwysep Beara. Ten drugi widok jest jeszcze opatrzony jakże trafnym komentarzem.



Na Beara, półwyspie większym niż dwa poprzednie razem wzięte, nie zabawiłem niestety długo. Nie dane mi było nawet objechać go wzdłuż wybrzeża, a to dlatego, że chciałem przekroczyć przełęcz górską Healy Pass, zlokalizowaną mniej więcej w środku półwyspu i wznoszącą się na ponad 330 metrów nad poziom morza. Powstała w połowie XIX wieku i miała być ważnym ułatwieniem logistycznym w czasach wielkiego głodu. Widoki po raz kolejny zapierają dech w piersiach i odkrywają jeszcze jedno, zupełnie inne niż dotąd oblicze irlandzkiego krajobrazu, ogarnięte przez skaliste góry. Serpentynowa droga ciągnie się w górę pomiędzy stadami i bardziej kameralnymi grupami owiec i baranów. Pogoda zmieniła się diametralnie, ale dalej sprzyjała, bo akurat tutaj zachmurzone niebo potęgowało niepokojąco spokojną, tajemniczą i lekko zasępioną atmosferę. Z miejsc, które do tej pory widziałem, najbliżej temu do Alp, ale tu jest bardziej surowo, skaliście i dziko, no i rzecz jasna dużo niżej.





Szczyt przełęczy jest jednocześnie granicą Hrabstwa Cork z Hrabstwem Kerry. Po przejeździe na drugą stronę gór krajobraz znów zmienia się jak za dotknięciem różdżki czarodziejskiej, a Wild Atlantic Way wchodzi w swoją najbardziej baśniową fazę. 

Komentarze