Andrea Pozzo: "Apoteoza świętego Ignacego"
Być może oglądanie w książkach i w Internecie fresków sufitowych, których głównym zadaniem jest obezwładnienie oglądającego total-iluzjonistyczną perspektywą i zlaniem z architekturą, nieco mija się z celem. Faktycznie większym doznaniem jest obejrzenie nawet po prostu dobrego fresku na żywo, niż genialnego za pośrednictwem jakiegoś medium (zupełnie inaczej niż z obrazami o normalnych wymiarach na sztucznie wydzielonym podłożu, które często w muzeum potrafią stracić w porównaniu z książkową czy internetową reprodukcją). Ale być może jest to w takim razie największym komplementem dla dzieła życia Andrei Pozzo, że patrząc na nie, zachwytu wciąż doznaję i nie czuję się, jakbym jadł zupę widelcem.
Być może łatwo też zdeprecjonować takie malarstwo jako trochę mniej sztukę, a trochę bardziej sztuczkę w porównaniu z malarstwem olejowym itp. Oczarować wzrok perspektywą, uderzyć przepychem, zmusić najprostszą drogą do wykrzyknięcia "wow!", ot i wszystko; nie żadne tam niuanse chromatyczne, inteligentna kompozycja, głęboka atmosfera, metafizyczny światłocień czy głębia psychologiczna. I faktycznie nie jest to moje ulubione malarstwo: nie licząc Kaplicy Sykstyńskiej sprzedałbym wszystkie freski sufitowe tego świata za jedno malutkie płótno Rembrandta. Ale wciąż je uwielbiam. Bo zresztą perspektywa i iluzjonizm są absolutnym fundamentem europejskiego malarstwa (nawet jeśli na tym fundamencie wielcy artyści budowali zwykle coś więcej), a tutaj mamy do czynienia z perspektywy i iluzjonizmu apoteozą. Może nawet bardziej niż z apoteozą św. Ignacego, bo i czy kogoś on tu aż tak bardzo obchodzi w tym gąszczu ciał i kolumn? Trochę obchodzi, ale bardziej jako przestrzenne epicentrum dzieła niż emocjonalne. Pod względem wymowy religijno-emocjonalnej bardziej działają na mnie już choćby eteryczne, nie tak gęste, bombastyczne i twarde od architektury freski sufitowe niemieckojęzycznych malarzy na Dolnym Śląsku.
U Pozzo chodzi po prostu o wrażenie silne jak prawie nigdy (może i po prostu jak nigdy), że ściany kościoła pną się w górę jeszcze wysoko ponad faktyczną architekturę i że u ich kresu otwiera się niebo z rozedrganym orszakiem świętych i aniołów. Zachwyt, onieśmielenie, nabożna trwoga i padnięcie na kolana. Prostacko? Porównując z Rembrandtem, Tycjanem albo Magritte'em, może i nawet aż tak można to nazwać. Ale przestając niezbyt chyba rozsądnie porównywać z takimi postaciami, to przecież wykonanie techniczne to czysta maestria: doskonałość perspektywy, zlanie architektury z malarstwem (ja naprawdę nie wiem co tu jest czym i nie jestem w stanie przyjąć do wiadomości, że widzę sufit) i niewymuszony układ sceny. A efekt, jaki z tej maestrii wynika: hipnotyczne zasysanie wzroku w nieskończoność, wrażenie gęstości i ruchu - to przecież efekt, jakiego mógłby pozazdrościć niejeden malarz sumarycznie większego formatu niż Andrea Pozzo. Wow!
8.0/10
Komentarze
Prześlij komentarz