Księże Małe. Hegemonia przyrody zakamuflowanej

Duże miasto jako takie - nie licząc chyba tylko średniowiecznych starówek z gotyckimi budowlami i wąskimi uliczkami - nie kojarzy się raczej w swej ogólnej istocie z tajemniczością, skrytością i zwłaszcza z odcięciem od ludzkości. Ja przynajmniej, gdy myślę o metropolii, widzę w pierwszym odruchu transparentny, przenikający się, brzęczący rój pojazdów i postaci, które szybko mogą przemieszczać się między poszczególnymi miejscami, korzystając z gęstej sieci dróg i dróżek; które rozlewają się w miarę równomiernie i włażą wszędzie, gdzie się da. Miasto tak duże jak Wrocław jest jednak już na tyle duże, by na swoim terenie zawrzeć też fragmenty poniekąd zakamuflowane, niedostępne od każdej strony, istniejące trochę dla wtajemniczonych. Te fragmenty są też nierzadko paradoksalnie jednymi z najcenniejszych miejsc w mieście, bo pozwalają zażyć jego antytezy, a to potrzebne jest czasem niemal na wszystko, co występuje w przesycie. Najlepszym tego przykładem w całym Wrocławiu jest osiedle Księże Małe i jego główna atrakcja.

Niewielu mieszkańców obruszyłoby się na wieść, że od jutra już na zawsze Księże Małe jest terenem zamkniętym albo że po prostu zostaje wymazane gumką z tego wszechświata. A powinni by byli się obruszyć, chociaż dobrze ich rozumiem - i dla mnie przez pierwsze dwadzieścia lat mieszkania we Wrocławiu nazwa ta nie znaczyła nic więcej niż nigdy niepoznany kres trasy niektórych linii tramwajowych. Tak długo omijało mnie Księże i omijał mnie tym samym park, który według pewnych kryteriów jest najlepszym parkiem Wrocławia, zaś z uwzględnieniem wszystkich możliwych kryteriów i z moim subiektywnym ich wartościowaniem stał się dla mnie trzecim na podium; a to znaczy bardzo wiele dla wagi osiedla. Omijał mnie między innymi właśnie dlatego, że jest dużo bardziej ukryty i niedostępny, niż to zwykle w przypadku miejskich parków bywa.

Księże Małe to jednak nie tylko Park Wschodni, bo o nim oczywiście mowa, lecz również bardziej rozległy obszar mieszkalny, który też kryje parę wartych odnotowania punktów. Historia osiedla to wrocławski standard: była wieś, wzmiankowana na przełomie XIII i XIV wieku jako Zassino, później o niemieckiej nazwie Klein Tschansch (a w ostatnich kilku niemieckich latach Klein Ohlewiesen), włączona do Wrocławia w 1928 roku i do tego momentu bez większej historii. Włączona wraz z kilkoma innymi osadami, które razem składają się dziś na rozległą, rozlaną na Odrze i Oławie, południowo-wschodnią jednostkę administracyjną Księże: razem ze Świątnikami, Opatowicami i Księżami Wielkimi. Księże Małe są z nich wszystkich najbardziej miejskim i jedynym jako-tako miejskim osiedlem.

Jego granice są nieoczywiste. Od północnego zachodu Księże Małe styka się z Przedmieściem Oławskim: wzdłuż krótkiej ulicy Skibińskiego, a następnie wzdłuż Oławy. Rzeka jest dla osiedla granicą również od północy (z Bierdzanami), a następnie od wschodu (ze Świątnikami). Od mostu na ulicy Świątnickiej granica wraca wraz z tą ulicą wgłąb "lądu", gdzie przedłużona Tarnogórską, Górnośląską i Hajducką styka się z Księżem Wielkim. Dochodzi do torów kolejowych, które z kolei oddzielają Księże Małe od Brochowa, a ostatecznie, na krótkim odcinku, od Tarnogaju. Jest to na tyle zawiłe, że nawet niektórzy mieszkańcy osiedla nie są pewni, gdzie mieszkają.

Na Księżu mało wrocławian się zatrzymuje, ale sporo przejeżdża każdego dnia ruchliwą, często zakorkowaną ulicą Opolską, przechodzącą w Krakowską. Przejeżdża i dokładnie w miejscu, w którym pierwsza ulica w niesygnalizowany sposób staje się drugą (lub na odwrót), ogląda całkiem wysoki ceglany komin z osmalonym szczytem, wyrastający z nie mniej ceglanego budynku dawnej pralni i farbiarni, funkcjonujących od 1901 roku. Jeśli ktoś skusi się zboczyć z dużej ulicy i zajść głębiej, odkryje coś dla miłośników klimatów postindustrialnych - może nie tej rangi co port miejski na Kleczkowie, za to ze wzrastającą mini-sceną gastronomiczną.




Bardziej na południowy wschód, tam gdzie tramwaje znajdują kres swojej podróży, Opolska jest też bramą do "wrocławskiego Nikiszowca" (to porównanie, bardzo hojne dla Księża, nasuwa się tym bardziej, gdy spojrzymy na nazwy ulic na osiedlu - Katowicka, Chorzowska, Bytomska, Gliwicka...), czyli modernistycznego osiedla, które powstawało w latach 1924-30 i które było zapewne główną podstawą oficjalnej urbanizacji. Pozornie to właściwie nic specjalnego, ale stare mury w połączeniu z wyraźnie nieprzypadkowym rozplanowaniem przestrzennym i drobnymi urozmaiceniami architektonicznymi (przede wszystkim półkoliste wykusze) sprawiają, że to faktycznie jest coś godnego zobaczenia i czuć to, gdy się tam znajdzie. I wydaje się - mimo starzyzny i powodziowej przeszłości - całkiem sympatycznym miejscem do życia.








Trzeba już wjechać bardziej wgłąb niskiej zabudowy Księża, by odkryć jego jedyną świątynię, położoną w zasadzie na granicy Małego i Wielkiego: kościół NMP Wspomożycielki Wiernych, zbudowany w 1909 roku, a poświęcony 2 stycznia 1910. To dość nietypowa dla Wrocławia budowla, bo przez modernistyczne naleciałości jej neoromanizm przybrał wygląd, w moich przynajmniej oczach, z lekka futurystyczny (głównie chodzi o wieżę, która kojarzy mi się z rakietą). Widzę tu potencjał na jeden z lepszych neostylowych kościołów miasta, ale średnio wykorzystany, choć może byłoby inaczej, gdyby elewacja była pokryta czymś innym niż ta brudnoszara barwa. Być może cegła, kamień lub nawet jakiś kolor wydobyłyby potencjał z jej rytmicznych arkad o różnym stopniu szerokości, długości i "ślepości". Również trójnawowe wnętrze o nieco bizantyjskim charakterze mogłoby być czymś lepszym, niż jest. Nie jest to najpiękniejszy kościół w mieście, ale oryginalności nie można mu odmówić.








Po paru przystawkach mogę przejść do miejsca, które sprawia, że na Księże Małe będę powracał przynajmniej raz na jakiś czas, jak długo będę mieszkał we Wrocławiu, choć nie bardzo mi tam po drodze. Park Wschodni to fenomen, bo zapewnia bliski i komfortowy, mocno odurbanizowany kontakt z naturą, a zarazem przy dobrych wiatrach można się w nim znaleźć dowolnym środkiem transportu w 15-20 minut, startując z najściślejszego centrum. Jest tu dużo bardziej dziko niż w Południowym, Szczytnickim, Zachodnim, a nawet Grabiszyńskim - miejscami bliżej tu do lasów miejskich. Jednocześnie jest przyjemniej niż w lasach miejskich, bo jednak widać pewien zamysł, jakąś wizję, jakiś porządek i jakieś ławki.





Fenomen parku wynika z jego niezwykłego rozlokowania i faktu, że można się do niego dostać oficjalnie tylko w jeden sposób. Choć powierzchnią nie ustępuje lub ustępuje nieznacznie kilku największym parkom miasta, do których można wejść właściwie w setkach miejsc, tutaj każdy odwiedzający musi przekroczyć ten sam mostek na Oławie Dolnej. Do mostku z kolei można dostać się tylko odbijając z ulicy Krakowskiej w niepozorną uliczkę, doprowadzającą do ogródków działkowych. Parku z Krakowskiej praktycznie nie widać. Wszystko to sprawia, że nawet w lecie jest tu bardzo mało ludzi w porównaniu z innymi parkami. Niedługo po napisaniu tych zdań powstała wprawdzie druga kładka w innym miejscu, od strony nowych bloków, ale po pierwsze jest jeszcze bardziej niedostępna, a po drugie mieszkańcy bronią jej jako "prywatno-publicznej" i chyba nie zawsze jest otwarta dla wszystkich.











Odcięcie parku, jak i zresztą jego piękno, to konsekwencja rozlokowania na dwóch bezimiennych wyspach otoczonych przez odnogi Oławy - Oławę Dolną i Górną. Na drugą, bardziej wschodnią, mniejszą wyspę, można dostać się jednym z dwóch mostków z wyspy pierwszej. I to nadrzeczne tereny są tu najpiękniejsze, a jest ich dużo, bo park ma kształt ryby w typie, powiedzmy, łososia - to znaczy jest podłużny. Wschodnia wyspa, ogon tej ryby, to szczególnie piękne miejsce, zwłaszcza na północnym brzegu, gdzie Oława Dolna rozszerza się i zapewnia kojące i urzekające widoki oraz odgłosy. Po drugiej stronie znajdują się ogródki działkowe, w dodatku zasłonięte przez wysokie drzewa, więc jest się tam doprawdy na łonie natury. Miasta nie widać zresztą prawie nigdzie, jedyne drobne wyjątki występują w południowo-zachodniej części parku. Na samym wschodnim krańcu jest tylko o tyle cywilizacji, że widoczne są linie wysokiego napięcia i jaz na Oławie, od którego rozlewa się ona na Dolną i Górną odnogę.












Nie licząc mostów, na obszarze parku znajduje się tylko jedna budowla. Dzisiaj to kompletnie niepozorny, mały, obsmarowany graffiti okrąglak, który instynktownie można uznać za coś bez żadnego znaczenia. A jednak - to odsłonięty w 1937 roku pomnik chwały SA, czyli Sturmabteilung, oddziałów szturmowych NSDAP. Lub raczej resztki tego nazistowskiego klocka.



Parkowa infrastruktura ogranicza się do ławek, koszów na śmieci i ścieżek - nie ma oświetlenia. W miesiącach, gdy słońce zachodzi szybko, w głębi parku można dać się zaskoczyć ciemności i przenieść do klimatów dość Hitchcockowskich. Niech dla jednych będzie to przestrogą, a dla innych zachętą, choć bez towarzystwa w tak odciętym od miasta miejscu chyba lepiej nie ryzykować. Kiedyś, niezamierzenie, zdarzyło mi się to (a nie były to jeszcze czasy latarek w telefonach) i wrażenia były wystarczająco silne, bym mimo upływu lat ciągle dobrze to pamiętał. Co chyba wciąż pozostawia przestrogę dość zachęcającą, by stać się jednym z wtajemniczonych i dokonać eksploracji tego szczęśliwie zakamuflowanego i tak mało miejskiego fragmentu miasta.

Komentarze